Pan Tealight i Biernik…

„Nie mogli go zrozumieć.

Onej, wiecie, pewnej robotowości jego, chociaż był miękki i krwawił nader obficie, sprawdzili… wielokrotnie. Może i nie powinni byli a tyle, bo w końcu nie zostało nic poza tymi ochłapami, którymi podzieliły się wrony… i ci, co tam jakieś próbki chcieli, czy też zwyczajnie woleli w ten sposób opisać swoje pokręcone zwyrodnialstwo, ale tam… spokojnie, to w końcu taki czas, że można spokojniej. Na zewnątrz szarość, koce tulą się do wszystkiego i wszystkich…

Aż chce się drzemać.

Jednak, nim on się skończył, znaczy poza tym uchem w zamrażarce, na którego pozostawienie nalegał Pan Tealight, to przecież niebiernie Biernik mówił. Coś tłumaczył, ale ten jego dziwny język, niby oczywisty i wszelako zrozumiały, ale jednak odpychający, jego postawa, niby nic, ale chcesz przypierniczyć osobnikowi, po prostu musisz, jakby budził w tobie coś nieznanego i opłaconego przez jakieś pokręcone bardziej moce…

… może tak było…

Musieli sobie to jakoś wytłumacyć, chociaż tak naprawdę…

Już zapominali.

Szarość w powietrzu, szarość w umysłach… ostatnie liście trzymające się kurczowo gałęzi zdrapywał poranny mróz, albo ten wieczorny, albo wiatr, albo Mściciel Gałęzi, domagający się prawa do onej wszelakiej nagości pni, gałęzi, konarów i gałązeczek, nawet z pączkami tych…

Nie obchodziło ich już…

Już nie.”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Taaaak!!!

Sąsiadka wyciągnęła swoją metalową, namiotową choinkę i się odpaliła!!! Taaak!!! W końcu nie jesteśmy jedyni w okolicy, co w ogóle coś robili. I tak, rozumiem, że nie wszyscy mogą pojmować oną potrzebę światła, ale tutaj jest inaczej, najpierw pół roku zbyt jasno, potem szaro, deficyt światła, witaminy D… normalność. Uwielbiam ten ciemny czas, ale jednak, jednak… jakoś tak wiadomo, deficyt witaminowy to nie żarty. Człowiek słabnie, dziwnie szarzeje… znika.

Niby chłodno, niby nie…

Zima czy jesień, czy to w ogóle ważne?

Tak wiem, ona kalendarzowa to jeszcze trochę, ale jednak, jednak jakoś tak, po prostu wszystko jest dziwnie nijakie. Dziwnie wiejne i mocno, o szyby coś wali, grad, a może ufokowie coś tam na nas zrzucają?

Kto to wie?

W tym dziwnym świecie wszystko jest możliwe.

Wszystko?

Po raz pierwszy są problemy z Kalendarzem Adwentowym w Gudhjem. Wiecie, takie coś, że ludzie stroją okna i chodzą codziennie pod te okna w okresie adwentowym i jakoś tak, no po prostu, śpiewają i piją i jedzą, lulki palą, nie tańczą, chociaż, kto to tam wiem? No kto? Nie byłam na czymś takim…

Zbyt wiele ludzi.

I picie…

No więc wciąż nie ma, chociaż może w tym momencie, w tej chwili, może… może się ktoś zdecydował… A druga sprawa to oczywiście Bornholmenbussen. Założyciel zmarł. Był wiekowy, więc nie ma teorii spiskowej, ale… miał marzenie, miał marzenie by po prostu ta nazwa jesnak została.

Było to dla niego ważne.

I… no właśnie, okazuje się, że chyba się poprzewraca w grobie, bo oczywiście prawo pierwokupu miało Molslinjen. Dlaczego? Ponieważ umowa podpisana niegdyś z poprzednim właścicielem promów… wciąż ma moc, więc… kolejna rzecz, ważna dla Wyspy, symbol kurna, idzie się jebać. I wiem, wulgarność to oczywiście też język przekazu, ale… możnaby inaczej, może i by można, ale wiecie co, nie da się. Się nie da, gdy tak człowiek patrzy na to wszystko.

Na te zmiany.

Na niszczenie czegoś, co było… moje?

Czy to wciąż moje miejsce?

Wycinane drewa, krzaki dewastowane. Niepilnowana linia brzegowa, plae, które niegdyś były takie dzikie, ujmujące, teraz straszą czasem doskonałością. Dziwną doskonałością. Niepasującą tutaj.

Bardzo.

To wszystko jest bolesne… po prostu. Ale jednak, boli jakoś tak, dziwnie, wewnętrznie, jakoś tak… smutno mi…

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.