„Miał interes.
Miał interes i to może wątpliwy, ale jednak dziwnie nęcący i intrygujący… interes wciągający, chociaż tak niepewny… w końcu w dzisiejszych czasach, aczkolwiek może właśnie dlatego, iż czasy były jakie były, ten interes, ta opportunity, oportunicja wszelancka, znaczy to coś, ono coś, wizja, choć z papierami i jakimś tam numerem nipowym, nabierało nowego naczenia. Może i niepocieszającego, nie wciągającego wszystkich, ale każdy miał coś do powiedzenia. Dymne ogniska huczały od plotek, z komina coś pufało, kule szklane i kryształowe rozgrzewały się, jakieś dysze, stare telefony, wieże sygnalizujące, chmurki, gołębie, sowy… listonosze, kurierzy wszelkich ras i barw nonszalancji… lizacze znaczków znów mieli pracę, bo choć i samoklejne, to jednak dobrze było ich mieć…
Na wszelki wypadek, w końcu…
Wszyscy chcieli wiedzieć jak najwięcej, ale w szczególności ile…
Ile z tego będą mieli.
Ale jakoś tak, o sam interes, nie pytali, chodziło tylko o to, ile z tego będzie, ale nie do końca pytali, a może ich nie obchodziło, ile czego? W końcu jeśli nie dopytywali, nie ociekali, to można im było po prostu wszystko i we wszelakiej postaci? A może chodziło o wygrywanie? Zdobywanie…
Ilość?
Interes ropalał zmysły.
Sama definicja już pozwala się spocić.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Hammershus…
Poranny spacer w niedzielę chmurną i deszczową.
Cudo!
Przyznam, że gdybym nie musiała wyjść, wiecie, znajomi z internetów nas nawiedzili, bo człowiek taki dziwny i znajomych ma w sieci i oni przyjeżdżają z takiego Singapuru… serio, to się dziwię, zmarzli… okay, dla mnie to cudowne, wspaniałe miejsce! Po prostu niesamowite, ten widok, i błękit i jeszcze one skały i cienie, ta linia brzegowa, no po prosu bajer i to powietrze, ale jednak, jednak… czy im się poobało? Wiem, oni takich spraw u siebie nie mają, ale jednak…
Marzli.
Ale, sami wybrali listopad.
Wiedzieli co ich czeka, chociaż, czy na pewno? No nie wiem… ale, dzięki nim człowiek polazł na spacer w ruiny w niedzielę rano i poza nami nikogo nie było. Chociaż później pojawiła się jakaś para, ale wiecie, nie ważne. Kompletnie… bo ta szarość była w niedzielę taka niebieska, morze spokojne, okryte jedwabistą mgiełką… i jeszcze ona jesienność, która powróciła z tej zimowości zwodniczej.
Ech…
I ta bryza!
Ale… wracamy do znajomych z internetu.
No więc…
… zdarzają się nam takie spotania, kilka razy w roku jakoś, ludzie piszą że przyjeżdają i nagle człek rozumie, że robi coś, czego nie zrobiłby kiedyś. I chociaż może bierze leki na te swoje szaleństwa, by jakoś jak człowiek się zachowywać i jeszcze… się szykuje i tak alej i spotkanie jest z pluszakami, ale jednak… robi się coś, czego w przeszłości by się nie zrobiło. Zderza się z inną kulturą…
… a jednak z kimś takim samym.
No dobra, takim bardzo bardzo bardzo podobnym.
I jest to fascynujące, chociaż oni się śmieją, że mówię, iż ciepło dziś, bo 7 stopni, a oni na to: to co oznaca gorąco, a ja, że ponad 25 i się śmieją. Bo u nich to chłód. A najzimniej… ej, przypomniały mi się czasy podstawówki, więc walnęłam 25C… ale pobledli. Nosz kapitalne to jest. I te prezenty. Człowiek zawsze robi wymianę prezentów, jak za czasów plemiennych właściwie… i tyle. Zderzenie światów, planet…
Zachwianie, zaburzenie.
Nagle uświadamiasz sobie, że świat jest pokręcenie intrygujący wciąż.
Wciąż!!!
A na Wyspie… dziwna cisza. Ludzie błąkają się po pobooczu drogi, w lasach pląsają, bo wiecie, ciepło. Śniegu nie ma, choć podobno w Nexoe w ogóle nie było, za to gdzie niegdzie jeszcze można resztki w rowach spotkać…
Może będzie więcej?
A potem rozumiesz, że oni nie wiedzieliby o Wyspie, gdyby nie ja… i nie wiem, dobrze to, czy jednak mało dobrze?