Pan Tealight i Zamartwiacz Zawodowy…

„Zawodowo to zaczął robić właściwie już w dzieciństwie, gdy zamartwiał się pozostawioną na zewnątrz łopatką, którą i tak ktoś zarąbał, jak się okazało rano, już po burzy, ukradł razem z wiaderkiem i foremkami, grabkami z niebieską rączką i wiatraczkiem, który był przyczepiony do wiaderka…

To wtedy zauważono jego potencjał.

… więc już tak zostało.

Zwyczajnie go wykorzystali, a dokładniej scenę, którą odstawił. Bo odstawił, oj z całej siły i całego siebie… dał wszystko z każdego swego członka.

I był z siebie dumny, ale…

Ale nie o to chodziło, kochał te swoje zzabawki.

Wciąż je wspominał… nawet teraz, gdy już był aż nazbyt dorosły, gdy miał skrytą w szopie szafę pancerną rozmiarów pięćiu słoni i trech żyraw, jeśli chodzi o wysokość, wypełnioną właśnie nimi… foremkami i wiaderkami, grabkami i łopatkami… we wsystkich kolorach i kształtach, używane i nowe, kochane i zapomniane, ale wciąż nie te. Uwielbiał je, zbierał i zabierał ze sobą, ale jednak, wciąż szukał… wciąż łkał za tymi, które zniknęły wtedy, kiedyś tam, w przeszłości tak dalekiej.

Zamartwiacz Zawodowy

Płatności na konto, przelewem, w ofiarach ciałopalnych tudzież dusze, kości… z każdym się mógł dogadać.”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Z cyklu przeczytane: „Wiedma” – … Biwia. I wyspa. I magia, wszelkiej maści słowiańskie stwory, moce nęcące, moce władające, moce, od których najlepiej uciekać i… chociaż bohaterka młoda, to jednak opowieść niekoniecznie tylko dla YA. Wprost przeciwnie, spoglądajac na poboczne postacie…

Oj, po prostu to dobra powieść jest, a jej druga część już w księgarniach… chyba? Nie wiem, jeszcze nie mam. Ale nie mogę się doczekać, bo chociaż skończyło się w dość, znaczy DOŚĆ neutralnym miejscu, to jednak, już tęsknię. Za oną naturalnością opowieści, pisaniem takim jakimś łatwym, czytaniem płynnym, wydarzeniami logicznymi, oną Słowiańskością…

Tym światem znajomym, a jednak nie do końca.

W końcu uczyli nas mitologii i Greków i Rzymian, ale własnej… no właśnie, dlatego ta powieść jest i intrygująca i zabawna, wciągająca… ale też gromadzi w sobie ogromną wiedzę. Wiedzę, która dla naszych babć i prapbć i tak dalej, była trochę codziennością. Bo nie zapominajmy o tym, że Chrzest Polski nie oznaczał ot tak odrzucenia wierzeń. Nie… nie wiem co mówią teraz w szkołach, ale sądząc po internetowych wpisaach… eee, niewiele, więc… Oto macie opowieść z przeszłości, aczkolwiek założę się, iż i Domowik i Bzdzionek się znajdą u was. Może i Topielec?

Wiedźma…

Oto piękna i czarująca, dla mnie klimatycznie takie mikro „Mgły Avalonu” w odczuciu… powieść, na której dalszy ciąg się doczekać nie mogę.

W suchej trawie nie widać wróbli.

Niby niska, niby niepoorna, iemia spękana, a te wariaty się tak ukryją, że człek nagle się zbliża w jakieś miejsce, a one się nagle chmurą podnoszą. Zresztą, nie tylko one. Mewy jakoś bardziej się drą, szpaki i jaskółki szaleją grupowo. One to w ogóle wszystko tak jakoś grupowo wolą. Jakoś widać u nich jak pojedynczo, to bez sensu, no ale… wolno im. Taki mamy klimat…

Chociaż…

Teraz, to już kompletnie nie wiadomo jaki mamy klimat.

Chłodniejsza bryza wieczorami, w ciągu dnia zmyłka, że niby można oddychać, ale wejdźcie w słońce i od razu wiecie, iż coś jest nie tak. Że robią was w konia. Co najmniej w konia, pegaza, czy inne latające ustrojstwo.

Bo słońce parzy.

Wprost pali… skóra dziwnie piecze, boli.

Nie tak jak kiedyś.

Wprost przeciwnie, tak jak wtedy, gdy załapałam się na wykop w rejonie Głogowa i właśnie tam otworzyła się dziura w ozonowej powłoce. A ja skrobałam śląskie miski – AKA sensacja, więc nie można się było od tego oderwać.

I spaliłam nogę tak, że do dziś mam dziwną, woskową bliznę… dziwną, gdyż w tym samym miejscu bliznę miała Babcia… ale ona od wiecie, tych wakacji, co to Niemcy niegdyś fundowali za czasów IIWŚ.

Mewy urządziły sobie dzisiaj niezły koncert…

Ogólnie, jakby były na prochach, czy czymś?

Kurde…

… no wrzeszczą, ganiają inne ptaki, jakby w końcu postanowiły kademu wpierdniczyć, bo przecież, żyje się raz. Chociaż, czy na pewno? Kto to wie, tak z całą masą onych danych, że to i to, i to jeszcze, tak, to się wydarzy i koniec. Nie będzie ciebie… a może jednak z nas one romantyczne gwiad odłamki, nie że meteoryt pierdyknął komuś w chałupę wyganiając stamtąd, oną, matkę, teściową i dziada z babą… znaczy kochanką. Może i nawet niejedną… Współczesność ma to do siebie, że tak bardzo, cholernie chce być poprawna, więc i pewno na to jest jakieś COŚ.

Nie pytajcie mnie, się nie znam.

Chociaż, błąkając się po Wyspie, czasem człowiek ma ono wrażenie nieśmiertelności. Wiecie, że jednak się starzeje, no logiczne, gabinety medycyny estetycznej tutaj działają, ale nie polecamy. ładują niektóre w siebie tego tyle, że Chowaniec ostatnio nabrał dziwnej maniery mocniejszego się dziwowania…

Aż czekam, gdy niczym maluch jakowyś pokaże palcem i spyta się: a co to?

No jak ja za dzieciaka.

U nas chyba niektóre rzeczy widać bardziej…

Niektóre sprawy zdają się mieć więcej początków ni końców, wiadomo, wiatry wieją, wilgoć napada człeka z nienacka i jakoś tak już nie wiesz czy to było po napisach, czy przed nimi, kłaniać się już, czy jednak czekać na reżysera?

Głupio tak przed szereg…

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.