Pan Tealight i Kler…

„Kler, czyli ci bez nadzienia!!!

No wiecie… gromada takich pustych nibykarpatek… ino bez spodów i bez szprycy, dziurka, pufff… śmietanka… no co? Nie tak to działa? Aaaa… dirty minds wy, jak możecie od razy seksualny w to wszystko aspekt wduszać. Oj nie można tak. Nosz przecież to się wtedy ino z jednym wszystko i wiecznie. Tosz to nudne się staje, czy coś… Ha ha ha. Żarcik. No co? Mi też wolno, a że ma brodę…

Ojej.

Brody wciąż modne!!!

Ekler jednakże, czyli tytułowy bohater, był jeden jedyny i nadzwyczaj był to, dla wielu, iście młody i dziarski, ale też i przez to cudny, choć w małej raczej dawkowania ilości… był to młodzieniec. I poprzez oną młodzieńczość, jakoś takoś, głupkowaty, choć inteligentny… znaczy niedurny, oczytany, ale wciąż łody, więc z doświadczeniem i pewnymi sferami w nim jakoś tak, dziwnie, ubogo wszelako, więc…

… czasem się go bali…

Ale nadziany był… znaczy dziany.

A Kler… hmmm, nie był jego Kainem. Nie był też ni młodym ni starym, mnogim też nie był czy onym „nibytem” pojedynczym też nie. Chociaż można się było pomylić, leciutko na przykład… Wiecie, tak na oko, bo jak było naprawdę i kto ile bytów w głowie miał, no czasem lepiej nie dociekać. Najważniejsze było to, że był on, znaczy Ekler i nie miał nadzienia i nie miał tak nprawdę w sobie niczego poza oną Nicością… ale ona niezbyt się do tego przyznawała, że wiecie, siedzi w takim czymś… Niby chłop, a jednak nie do końca. Niby młodzieniec smagły, a jednak…

Kler

Tak, ten był bardziej intrygujący.

Może jednak był z nich któryś Ablem…”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Na lody…

Przynajmniej raz w roku człek się jakoś tak na nie rzuca… i tak, oczywiście, że fakt tego, iż lodziarnie u nas pozamykane poza sezonem ma na to wpływ, a i te smaki sezonowe, wiecie, jak na przykład czarny bez, ale w tej białej formie, znaczy kwiatowy wywar, a nie wino z kuleczek… no raz w roku człek idzie i co… i się dowiaduje, że chyba coś z nim nie tak, bo smak mu siadł. Nic nie czuje… węch okay, więc to nie TO, ale jednak w smaku, kurde, nic nie smakuje…

Może w ogóle ostatnio nic nie smakuje?

Może to przez te wszelkie chorowanie…

Może?

Ale, walić to… wszędzie tłumy. Rozwrzeszczane bachory tworzą dziwną, namacalną przestrzeń dźwiękową, o którą się obijam, robi mi się słabo i padam… chyba że się zdążę złpać czegoś, jak ściana, obcy czy Chowaniec… wiecie, lepiej nie upaść. W końcu w Gudhjem wciąż nie do końca wiadomo co pozamykane, a gdzie można iść… gdzie można jechać, a gdzie można, nie wiem…

Być chodzącym?

No ale… lody były w Sandvig.

Wiało…

Ilość ludzi ogromna, ale to lipiec, więc czemu się dziwić. Lipiec to zawsze najgorsze rodzinne wypady, w sierpniu te dzieci są już jakoś bardziej zdyscyplinowane. Fascnuje mnie obserwowanie zblazowanym okiem, jak rodzice mają w dupie dzieci, a u nas drogi są pod i z górki mocno nachylone, więc kierowcy, jak jadą po raz pierwszy, no sami wiecie… rodzic powinien dzieciaka trzymać, a nie w tłoku pozwalać gdzieś mu tam latać. Pewno, że bachor was łupnie, pewno że zaraz pisk hamulców… wciąż się dziwię, że tych wypadków nie jest więcej…

Ale… teraz wiadomo, w Danii na tapecie bicie psychicznych, czyli i mnie. Wpisuję się w oną definicję na dodatek wraz z jednostką chorobową, a jak nie wiecie o co chodzi, to oczywiście o strzelaninę w Kopenhadze…

I tak.

Nie żyją, żyją… znowu policja ciała dała, film na pewno zrobią. Smutek i tragedia rodzin, dla reszty ludzi dziwna fascynacja. Na przykład komentarze z USA, że ooooo w takiej socjalistycznej Danii też strzelają… no tak. Strzelają. Ale prędzej z zadka, bo u nas pierdzenie logiczne w każdej okazji i przy każdej okazji. Takie strzelanki jak to trafiają się… hmmm… wyjątkowo?

Pokazują jak bardzo ludzie… no właśnie…

Się popsuli.

No ale…

Lody w Kalas – Kalas to była truskawka sorbetowa i granat z czereśnią czekoladową… poczułam czekoladę, więc to nie kowidztwo, a raczej znowu zabawa w ciepło-zimno rozwaliła mi gardło i oskrzela. Ceny szalone, ale… no cóż, smak podobno jak kiedyś, szkoda, iż nie spróbowałam tego ogórka z jabłkiem…

Hmmm…

Może raz jeszcze?

Co do reszty, to ludzie…

Dziwnie w tym roku napawdę są wieksi, grubsi, zwykle byli tacy wyfiokowani i w drogich ciuchach, no nie wiem co się dzieje, ale zombich, wiecie, każdy w swoim telefonie, to widziałam, Fajne to. Można ich okraść, otuć i nie zauważą, najwyżej was ofukną, że ich stukacie, czy coś…

Ale… najważniejsze!

Pogoda.

Jak na razie mieliśmy coś pod koniec czerwca dwie takie doby ciepłe, naprawdę, ale też nie upalne jakoś. W nocy nazbyt nagrzany dom oddawał ciepło, ale bez szaleństwa. A potem… potem było kilka razy coś powyżej 20 stopni, ale tak w ogóle pierwszy tydzień lipca oscylował w granicach/okolicach 20!

Co lepsze, 18 nie było szaleństwem.

Choć może było?

Bo wiecie, ono tyle stopni było w dzień… tydzień temu łaziłam i marzłam w bluzie i długich gaciach łażąc i szukając kominka do olejków eterycznych. Po Gudhjem łaziłam oczywiście… bo w Allinge, to pierun wie czy coś znaleźć można. Pewno i można, ale to zlikwidowali i tamto i jeszcze to, więc nie wiem…

Może kiedyś?

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.