Pan Tealight i Burza…

„Nadeszła, a dokładniej nadeszły, chociaż, niczym rąbany różaniec wyglądała bardziej jak koraliki na sznurku opinające Wyspę, to jednak była jednością. Sobą, sobą samą, jedną, ale wielowymiarową też… równocześnie. Jak pierwotna Bogini wszelako kompletnie nie mająca w poważaniu tego, gdzie grzmi i nad czym, czy też nad kim, oj nie, to nie było ważne w ogóle…

Ona była ważna.

Ona sama…

Tętniąca i burząca wody, grzmiąca, rozbłyskująca światłami niczym stary stroboskopowy panel, wzbudzająca wiatry, mimo wczesnej wciąż pory, wciąż jasnej wszeako aury, widoczna, słyszalna, będąca niemal namacalną…

Burza.

Tak, na Wyspie Burza była wydarzeniem.

Zdarzała się nieczęsto. A już na samej Wyspie, no cóż, boginie raczej nie lubiły przebywać razem w jednym miejscu, wiecie, gdzie kucharek choć dwie, to już problem, a dorzucić do tego jeszcze bojącą się burz Wiedźmę Wronę Pożartą Przez Książki Pomordowane, no to już była wybuchowa mieszanka… ale Burza tym razem jakoś… nie no, przecież nie naruszała Wyspy, w ogóle, tylko tak ją cisnęła dookolnie, wyraziście i specyficznie, jakby domagała się czegoś…

… prezentu, pokłonu?

Może?

Większość tak naprawdę na nią ie zwróciło uwagi. Bo przecież to się zdarza, no dobrze, sporadycznie tutaj, ale jednak, zwyczajność. Ludzie zajęci swoimi wakacjami mieli ją gdzieś, a jedna bojąca się Wiedźma… nie, to za mało. Jednak, różaniec wybuchów i świetlnych rozbłysów okrążał Wyspę przez kilka godzin. Jakby próbował z każdej strony, coś udowodnić? Coś pokazać?

Potwierdzić?

A potem… ucichło wszystko jeszcze nim noc nadeszła…

Jakby nic się nie wydarzyło.”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Tak szczerze, to ostatnio zaczęłam się zastanawiać nad tym jak to się zaczęło… wiecie, to wszystko. Skąd tutaj się wzięłam? No bo przecież to się kiedyś zaczęło, chyba w okolicy początków tego wieku…

A może wcześniej?

Bo przecież zawsze mieszkałam na wyspie… jakiejś takiej. Czy to otoczona lasami i wąwozami, niczym rąbana księżniczka na górce, poród ludzi, którzy wciąż się zmieniali, którzy wciąż migrowali w moim istnieniu… obcych, których określałam mianem ciotek i wujków. Bez więzów krwi… potem wyspa zrobiła się bardziej nawodna, potem znowu lasy, ale płaski teren, jezioro, potem wyspa historyczna, a w końcu, wiecie, wyspa… i Wyspa. W końcu…

I nie, nie stało się to tak za pstryknięciem palcami.

Nie…

A szkoda, może człek uniknąłby tego bólu, z drugiej strony czy byłby sobą, wiecie, bez tego wszystkiego co się wydarzyło? Nie wiem, ale jednak… tak, po raz pierwszy byliśmy na Wyspie w 2003. I była inna. Oj była taka dzika, kompletnie nieturystyczna, niby były ścieżki rowerowe, ale wiecie, żadnej tej infrastruktury sklepikowo-żarciowej. I kompletnie nie potrafili piec chleba.

Były tylko te w typie fransk broda.

Biały, dziwny niechleb…

Buła w kształcie chleba, w kilka lat później wszystko już było inne. Nagle, w ciągu kilku lat i sklepy i knajpy i nauczyli się piec chleb. Ale… jakoś od pierwszego dnia tutaj wiedziałam, że chcę byśmy się tu przeprowadzili, i że będę nienawidziła lata tutaj, zawsze… choć to pandemiczne nie było takie…

Hmm… lepiej tego nie mówić.

Ale wciąż…

Jak to się stało?

Wszystko zdaje się być tak mocno rozmyte… bo przecież najpierw trzeba było załatwić sprzedaż mieszkania, wiecie, spakować się w auto, wszystko pukładać, pozamykać, zakluczyć, zamtrzasnąć, mosty złożyć…

Zburzyć to i tamto.

Przynajmniej w naszej opcji. Bo jak zauważyłam opcji naprawdę może być wiele. Tyle, ile ludzi. Ludzi chcących być gdzieś indziej, bo przecież o to chodziło… nie o pracę, nie o tę pogoń za czymś, ale za znalezieniem w końcu tego uczucia bycia w domu i przeprowadzenia się na szaleńca. Bo w tamtych czasach, by przenieść się za granicę w ramach UE, no niestety trzeba było mieć kasę na ileś tam miesięcy i jeszcze oczywiście jakieś tam znajomości, czy perspektywy…

No poukładane we łbie.

Mieliśmy więc te finansowy bajer, który stopniał od razu i żadnej pracy poza czymś tam prez internet, a sorry, lecz naście lat temu wciąż jeszcze to wsio było w powijakach, więc… było źle, tragicznie i groźnie i… depresyjnie, ale jednak… ale jednak człowiek wiedział gdzieś tam w sobie, że nie ma powrotu…

I nie wrócił do kraju narodzin…

Czy choć na wycieczkę kiedyś pojedzie?

A po co?

To jedna z tych rzeczy, których wielu nie rozumie. Że można wyjechać z miłości do miejsca, z miłości do skał i morza i dziwnego uczucia, gdzieś tam, w tym czymś, co zwą duszą. Że można nie wracać do Polski. Nawet ci ludzie tutaj… nie rozumieją, choć niektórzy urodzili się w Szwecji i też jakoś ich tam nie ciągnie…

Wiecie…

Po prostu, to takie miejsce, które można pokochać i dla niego się poświęcić i jeszcze, oczywiście z własnej woli, choć może… pocierpieć. Właściwie wiele wycierpieć. Bardzo dużo… bardzo… ale to takie miejsce… więc, chyba tak to się zaczęło. Od ucieczki i szukania własnego domu.

Nie tego narzuconego przez poród…

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.