„Biły…
A jak tylko biły, to Wiedźma Wrona Pożarta Przez Książki Pomordowane dostawała palpitacji, a że nowy Księdza, a raczej ona Księdza, co to nastała po starej, choć tamtej zarzucano bycie oną a nie onym, więc dziwnie to wsio wyszło… no ale, więcej dzwonów ostatnio i religijności było…
I to nie podobało się jej.
Ni innym…
Bo choć piąstki miały małe, to jednak… tak z mosiądzu oberwać, bolesne to azaliż bardzo i w ogóle. Cienie pozsotawia, siniaki, czasem i skóra zejdzie i się zerwie i jeszcze… nie, lepiej im umknąć, naprawdę. Lepiej im się nie podłożyć. Lepiej… być daleko, gdy wygrywały te swoje pieśni. Podobno dla Pana, Boga i Ludzi, ale wiecie, kolejność jakoś niepokoiła. Jakoś przywoływała, z intrygującą łatwością dziwny strach… atawistyczną myśl, rozbrzmiewające w ciemności krzyki: gore, gore, gore!!!
Taaak… wielu mówiło, iż to tylko nagranie…
Że to tylko plik na starym oprogramowaniu, ale jednak… duch z nich przenikał dookoła. I niszczył oną ciszę, ten bezskresny spokój natury, morza, skał i drzew, pól i murów, dachów i wąskich uliczek… nie, Wiedźma Wrona nie tolerowała dobrze onych nowych wyborów kościelnych, ale, nie mogła nic zrobić. W imię twa religia-ma religia, równość i tak dalej, ale jednak… męczyło ją to.
Mdliło…
Może to dlatego że nie tolerowała czerwonych metali?
Znaczy śliczne były, ale jednak… jednak jakoś tak, ją parzyły, tylko srebro i nie, dla żadnego pana, Pana czy Boga… nie… nie dla tego, którego zawsze inni mieli na myśli, niczym nakręcane myszy wygrywające tę samą symfonię pisków, z czasem, gdy nakręcenie mijało, jakoś tak zwalniająca…
Piii…”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Szepty zmarłych” – … tak… Powrót wszystkich powieści Becketta był dla mnie ważny, bo choć czasem autor ma problemy z zakończeniem, to jednak go lubię. Zwyczajnie.
Po prostu.
Tom 3 serii, w której wracamy na wielu znaną zapewne, jeśli sięgacie po tego typu literaturę: „Trupią farmę”. Jednak wracamy tam jako pracownik. Zwykły antropolog, który musi… oj, dziwnie to brzmi, ale odpocząć. Ostatnie miesiące nie były dobre dla tego lekarza i naukowca. Wiele się wydarzyło, wiele przetrwał, ale wciąż coś w nim tkwi. Wciąż coś w nim łka… więc…
Cóż, wracamy w miejsce spokojne, naukowe… opisane tak… przepraszam za słowo: smacznie!!! Wiem, w przypadku rozkładających się ciał to dobre dla zombiaków czy wampirów, chociaż te, wiadomo, wolą jednak chyba jakieś tam roczniki czerwonego płynu, ale jednak, opis, odmalowanie onych chlupnięć, dźwięków, kolorów, cieni, zapachów, wydaje się być aż nadto..
Ta powieść to niesamowita wycieczka w miejsce, w którym prowadzi się jedne z najistotniejszych badań: co dzieje się po śmierci. Jak reaguje ciało. Jakie zostawia ślady? To kontynuacja opowieści o Sherlocku bijącym zwłoki, pamiętacie, w którymś z tomów okładał je laską by sprawdzić czy pojawią się siniaki na zwłokach. Ale oczywiście nie o to chodzi. Nie o niego, ale o naszego ulubieńca, ktory jak zwykle wdepnie w kłopoty. No przecież o to chodzi…
Jedna z moich najbardziej ulubionych w serii.
Grzmoty gdzieś znad morza…
Potem nagłe dzwony w kościele.
Dziwna pierwotność w powietrzu, wiecie, dźwięk i bicie w dzwony na alert… wiecie, coś takie w człowieku się budzi, szczególnie tutaj, gdzie jakby nie można uciec daleko, bo wszędzie raczej się dotrze i wróci i znowu i znowu… można tylko biegać w kółko, albo utknąć w jaskinii, ale oficjanie mamy jedną, więc raczej szybko was znajdą, ale nic to… przecież coś się dzieje…
Budź się umyśle.
Burza.
Tak, tutaj nie grzmi często, właściwie bardzo sporadycznie mamy burzę na Wyspie, w znaczeniu terytorium ziemno-skalnego… właściwie kilka lat temu coś się stało, jakiś piorun, chyba nawet stodoła spłonęła, częściej wszystko przez wiatry, dachy odlatują, płoty, kosze na śmieci… poziom wody opada, podnosi się, znowu opada… i jeszcze niżej i w końcu, ziemia się osuwa.
Ale burza?
Grzmoty?
Nie…
Onych burz i piorunów naziemnych raczej nie ma i jest to dziwne, szczególnie w te rozpalone, letnie dni, wieczory, noce. Nie ma burzy, nie ma oczyszczenia, nie ma tej świeżości… deszczu było trochę, ale co tam…
Maleńko.
Zbyt mało.
Ale tym razem grzmiało.
I to mocno.
Grzmiało i padało… ale tylko dookoła Wyspy i chociaż strach dziwnie targał człowiekiem, to jednak, jakoś tak było… bezpiecznie. Jakby ona bańka dookoła Wyspy działała nie tylko wtedy gdy snestorm szaleje czy havgus i nic nie widać i nagle można się schować tak do końca… i jeszcze…
I jeszcze oczywiście widać było, choć za dnia przez kilka godzin, spoglądając na mapkę taki wianek piorunów otoczył Wyspę, to jednak błyska za błyskiem ranił oczy. Niczym stroboskopowa zabawa niechciana, męczył. Podrzucał duszę w powietrze i potem kazał ją złapać. I już myślałeś, że to koniec. Że więcej nie będzie, ostatni wystrzał, burza odchodzi… nowa się rodziła… jedne cichły, inne się umacniały, niczym wampiry karmiące się wzajemnie… odpoczywały…
By znowu powstać.
Dziwny taniec… niczym świetliki na moczarach.
Ech te aplikacje, intrygujące obrazy potrafią malować… to jak, lecicie gdzieś na wakacje? Bo zmieniając temat, chociaż tak nie do końca, bo przecież to też niebo, i to niebo, no wiecie, tak bardziej podróżniczo nie tylko z góry na dół… to jak tam te wasze loty. Tak, u nas tyż problemy.
U nas jak wszędzie.
Chociaż porównując ceny wypieków i słysząc, że drożdżówka z jagodami może kosztować 20 zł, to wiecie co, u nas taniej. Chociaż nie wiem, czy da się te z jagodami dostać, bo jagody to zwykle Turyścizna zeżera.
Czereśnie też.
Nawet te przy drodze rosnące, wiecie.
Ale nic to… trza przeżyć.