„Trzeba było posprzątać po tym wszystkim, ale najpierw…
… ponieważ pogoda była nader wszelako sucha i ciepła raczej, więc wiecie, jakoś tak, nadejszło ich ono poczucie, zgrubiałe prawie w powietrzu opadło na nich i spowolniło, ono spokojnienie i rozleniwienie…
… jakoś…
… nie spieszyło się im.
W ogóle.
No… prawie, bo jak tylko Wiedźma Wrona Pożarta Przez Książki Pomordowane zobaczyła co zrobiła, to zaczęła rzucać takimi piorunami, i tym razem nie tylko z oczu, że kurde, pewnych rzeczy już się nie dało posprzątać ino pył zetrzeć, zdmuchnąć, ino węgielki do pieca dorzucić, ino… no strasznie się wkuła. Podobno aż z jej Domku było widać cały ten burdel, no ale jak już Piromanci się zesli i Studenci Wszelkich Nieuczelni, to po prostu… nie dało się inaczej.
Chyba?
A może chodziło tylko o to wywoływanie duchów? Widzicie, wywoływanie duchów przez wszelakich niepewnych swej duchowości, niektórych wszelako będących duchami i innymi tam zmorami, wiecie, podchodzącymi pod definicję, to jakoś tak, no po prostu, to wszystko wyszło dziwnie… poplątało się, ektoplaza zaczęła tryskać, okazało się, że wygląda jak pajęczyny z robalami połapanymi, jak już słońce wzeszło, choć trzeba nadmienić, iż straznie się opierało…
No po prostu…
Niezguła leniwa no.
… więc nie dziwota, że tak ja to wpierniczyło. No i sama Wygódka, wiecie, wymagała naprawy i pewnych ulepszeń, oj koniecznie, te skrzydła…”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Buntowniczki” – … przypadek. Szczerze przypadek, że trafiłam na tę właśnie powieść… nie wiem nawet co było pierwsze, ten dokument, którego słuchałam, czy film o niej, czy jednak… Nieważne to w jaki sposób i jak, ale się udało i udało się też dorwać tę powieść…
Która jest niesamowita.
Pełny tytuł, to „Buntowniczki. Niezwykłe życie Mary Wollstonecraft i jej córki Mary Shelley”. Ta jak oną drugą prawdopodobnie kojarzycie, tak pierwsza, słynna też była w swoich czasach. A raczej… hmmm, niegrzeczna? Nieodpowiedzialna? Oj, jakie to słowa w onej epoce wiktoriańskiej były wtedy najlepsze… histeryczki weszły chyba później… #sarcasm. Buntowniczki… tak, właśnie tak. Te, które szły krok dalej i miały… o zgrozo… SWOJE ZDANIE!!!
Miały czelność.
No wiecie, wredne i niewychowane… czyli najlepszy rodzaj baby! Nic dziwnego, iż taka matka wydała na świat taką córkę. Chociaż, jej ukształtowanie to też sprawa meżczyzny… ale, o tym możecie przeczytać w tej biografii. Fantastycznej wiktoriańskiej powieści, którą, może sama inaczej wolałbym złożyć, nie tak naprzemiennie, ale jednak… historii, która porywa i to na dłużej.
W końcu to niezła cegła.
Ale spoko, alurat na ten czas.
Idealna!
Miasto.
Czerwiec to kapitalny czas by niedzielą wybrać się na zwiedzanie naszej wyspowej stolicy. Naprawdę. Większość jest w domu, albo w knajpie, na spacerze, czy też w swoim sommerhusie… a Turyścizna jeszcze tak nie zjechała, więc wiecie, nie dość, że na ulicach starego miasta pustki, to dodatkowo aut nie ma poparkowanych gdzie się da. Znaczy na ulicy… a to psuje zdjęcia.
LOL
Spacer warto zacząć od parkingu… w moim przypadku no sorry, nie dojdę z jednego krańca Wyspy na drugi by radośnie zrobić milion przysiadów bo przecież perspektywa ma znaczenie! Polecam lekko ukryty parking za Tigerem i całym onym ciągiem sklepów… bezpłatny i w niedzielę bezzegaryjny. Wiecie, nie ma boja, że już czas wracać czy coś… z drugiej strony też obszar, który macie obejść, znaczy chcecie albo nie, raczej nie jest ogromny. Taka wycieczka po mieście fajna jest od wschodu do zachodu słońca. Zachody tutaj może nie są takie mega, ale jednak, wschody lepiej oglądać z promu, ale to zwykle ostatni widok, więc…
A potem, to jak się wam podoba…
Najlepiej najpierw zdecydować się na oną część najstarszą, z małym domkiem i tak dalej, gdzie znaleźć można tak bardzo intrygujące miejsca, jak mur z twarzą, najmniejsza chatka czy ogródek, który zapewne wkurwia wielu, wiecie, cała reszta to zzabudowa typowo miejska, brukowa kostka, mikro domki… sporadycznie drzewko, ale gdzie niegdzie… niespodzianka…
I one rośliny wybijające się spomiędzy kamieni.
Pragnące żyć… lawenda, malwa, mięta…
Zwykle najpierw idę właśnie w tamtą stronę i przyznaję, że co roku odkrywam coś nowego, nie żeby wybudowali… najpierw kościoły, potem one znajome uliczki, wąskie, ale zastawione autami, przejścia do domostw, czasem otwarte, niczym jakieś magiczne ogrody, za murami…
I…
Przejścia w kierunku morza.
Tak… ale to za chwilę.
Najpierw te znajome, one doniczki na schodkach, kolory domków, zlepionych ze sobą, przytulonych, jakby się bały, ale też ciekawie zerkały onymi niewielkimi oknami do śordka innych domów… i te okna, jak zawsze tak bardzo strojne, ale niezasłonięte. I jeszcze one ozdoby drzwi i bram…
Różnorodne.
I ten brak ludzi, jakby człowiek miał dla siebie małe LEGO miasteczko… takie to wszystko maleńkie i nagle mój dom zdaje się być z całkiem innego świata. One rzeźby, zdobienia, wszelakie rzezania, pamiątki po II WW i inne. Wzmianki kto gdzie i kiedy… ściany, drzwi, fascynująca drzwi z kołatkami, fikuśnymi klamkami, zamkami starzymi niż marzenia niektórych i jeszcze…
Cisza.
Często…
Cisza.
Bo chodzenie po onych uliczkach to trochę takie włażenie ludziom do domów, naprawdę, bo w końcu ich domy to też te uliczki, na niektórych tworzą mikroogródki, widziałam chyba najmniejszy, jakieś 10 cm na 25 cm… dwie sadzonki lawenda i coś mniej zidentyfikowanego, możliwe, że oregano… mikroskopijne miejsce wydarte kamieniom, uziemione i kwitnące… kawałek chodnika zabrany stopom, które przecież mogą przejść na drugą stronę…
I te dziwne mury…