Pan Tealight i Gnat…

„Właściwie…

Nie no, wiadomo było, że jeśli chodzi o psy, to były szczerze witane w tej okolicy, z kotami bywało jednak różnie, ale i koty są bardzo różne, więc jakoś to się równoważyło. Niezależnie od wagi i odważników i tak dalej. Po prostu każdy świat, każda część jego istnienia jakoś tak… miała swoje pomysły na swój kawałek. Wiecie, wszelako i tako, jakoś zwyczajnie istniały pewne granice.

Problemem było ich przekraczanie.

Dzisiaj na przykład trawy położyły się na prawo, chociaż zwykle robiły to na lewo i naprawdę od razu zjawił się Grzebień i musiał lekko wszystko przyklepać, ale ile było tego mruczenia i buntowania się, drzewa z jednej strony, zwykle nie zwracającej uwagi na jakiekolwiek granicy popatrzyły na tej po drugiej stronie tak bardzo inaczej i jakoś… nie było jak zwykle.

Powinni byli wtedy zrozumieć, iż był to Znak.

Ale nie zrozumieli.

Minęło kilka dni i mlecze zmieniły się w dmuchawce. Jakoś tak zwyczajnie. Wiecie, jak zwykle, one maleńkie parasolki bez szmatki uniosły się w górę i jeszcze wyżej i zaczęły szukać nosicieli i nagle, zbiły się w kupkę i zamarły w powetrzu tworząc coś na kształt chmury inektów, którą może niekórzy uznaliby za UFO, ale akurat nikogo takiego nie było w okolicy, więc…

Znak.

A potem na środku drogi, w miejscu bez granic pojawił się Gnat… Wyczyszczony, wygotowany, wylizany, ukochany… niegdyś żywy, żwawy i siedzący w czyimś ciele, ale to była już odległa przeszłość.

Bardzo odległa…”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Z cyklu przeczytane: „Stare kości” – … okay. Jeśli chodzi o stare, to dla mnie mowa zawsze o o wiele starszych te są dość młode, co więcej, spoglądając na całokształt trupów, no sorry to nie spojer, jak są kości to raczej wiadomo, że delikwent w 99% procentach nie jest żyw, chociaż, kanibale lubią jeść ludzi tak po kawałku, bo wtedy to wiecie, jakoś tak nie potrzeba lodówki…

I nie, to nie żart.

Ale… te kanibale, to wcale a wcale nie przez przypadek.

Oto powraca znana nam pani archeologii, niegdyś mężatka, obecnie wdowa, no i jeśli ktoś zna Pendergasta od początku – w znaczeniu ten cykl to pamięta i ją i jej męża i… ech, nie podobało mi się to wsystko, ale… obecnie mamy przed sobą nowy tom, a dokładniej pierwszy tom nowej serii o pani archeologi, ale jakoś tak wychodzi, że to gra na dwie pary rąk, bo jest i Nora i znana nam już młodziutka podopieczna Pendergasta. Agentka FBI mierząca się ze swoim pierwszym śledztwem.

Co wspólnego ma jedna i druga?

Pierwsza na zlecenie będzie szukać obozu kanibali przy współpracy uroczego, ale sorry, od początku podejrzanego osobnika… kilku ich jest, więc nie spojler, druga zaś właśnie ściąga trupa z trupa, więc… co może łączyć sprawę sprzed kilkuset lat ze współczesnym zgonem? Co takiego?

I powiem, że powieść… chociaż lekko przewidywalna, to fajna zabawa. Przede wszystkim to część amerykańskiej historii. I chociaż cała sprawa lekko trąci współczesnością, ekhm, wszyscy chcą ostatnio zabijać, to jednak powrót Nory to miłe odświeżenie. Pendergasta nie ma, więc jest lżej…

Nieprzewidywalnie?

Z lekką nutą duchowości.

No ino ouija brakuje!!!

Na pewno jest to niesamowita przygodówka dla dorosłych, chociaż odrobinkę przykrótka i za wcześnie odsłaniająca wszystkie karty. Nie braknie szowinizmu i innych tam skaz człowieczeństwa, które akurat ta para autorów zawsze lubi piętnować. Do tego kilka tajemnic i…

Chcę więcej…

Zachód słońca w okolicach… a właściwie to nie wiem, ale ciemność opada nas w okolicy 21ej. Jednak, jeśli dzień jest pochmurny, to ona cudowna szarość z ciężkimi chmurami pojawia się wcześniej, już w okolicach 19tej.

Może lekko później.

I człek odpoczywa od jasności.

Ale nagle zając objawia się w ogródku wpierdalając radośnie ciężką krwawicą okupione zioła, znaczy się no zakupione. No co? Drogie to wszystko, a kurde jakoś tak, ziemia tutaj słaba, wszelako sucha i wiele słońca, więc nie, nie wsio wyrośnie. Nie da rady. Nie może, nie chce i nie… w ogóle. Ale przecież nie wygnasz słodziaka, zresztą często, gdy piszę, kładzie się prawie na wyciągnięcie ręki poza taras i patrzy się, a potem zsypia, jakby rytm stukających klawiszy klawiatury go usypiał, a może to moje myśli i zwątpienia? Nie wiem, jakoś tak… zasypia.

Ufnie.

Nawet ta durna mewa, którą bym  chęcią w zadek kopnęła, no jak udaję, że rzucam w nią malutkim, lekkim, drewnianym kubeczkiem… nie może wiedzieć, że to coś nawet do niej by nie doleciało… a może jednak wie i dlatego tak się potem ze mnie śmieje… ale najpierw podbiega, jakby myślała, że to jedzenie. A przecież nie karmię jej codziennie, a już na pewno nie z ręki…

No wecie, co do mnie trzeba więcej niż pukanie w okno.

Serenady mi śpiewać, poemacik i tak dalej….

No szczerze…

Wrony przynajmniej przynoszą prezenty!!!

Ale… spojler alert, trza było łagodnie ostatnio poprosić sarnę by wyprowadziła się z ogrodu, bo zaczęła wpierdalać moje młode drzewka, a nie, na to nie ma pozwolenia… aczkolwiek zaobserwowałam coś intrygującego, poza ruchami dziecka w jej brzuchu, co było dość… no szczerze…

Porodowe!

… więc poza tym, zauważyłam jak sprawnie wybiera, i szybko, listki głogu spośród gąszczu bzu. I tylko te jadła, jakby przyszła w nasz głogowy zagajnik bardzo specjalnie. Z jakąś tam misją i tak dalej. A poza tym jak nic to ona wpierdoliła te tulipany. Zbrodniarz zawsze wraca na zbrodni miejsce!!! Ha! Złapałam ją na tym jak sprawdzała, czy coś jeszcze akurat w tamtym miejscu nie wyrosło.

Nosz zgrozo no!

Kobieto!!!

My potrzebujemy kwiatów, no weź!!!

Cóż… widać one kozy, sarnie damy, jakoś tak mają gdzieś walory estetyczne ogrodów i oczywiście kolory i pszczółek brzmienie… no cóż, zwierzęta to zwierzęta, chcą teraz, muszą przeżyć, przetrwać, muszą się rozmnażać… muszą… tak czują. Instynkt, żadne tam pierniczenie o człowieczeństwie w zwierzaku.

Zwierz to nie ludź i dlatego wymaga większej ochrony.

I już.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.