„Zawsze tutaj była, cicha i pełna oczekiwania…
Zawsze miała wysypkę. One jątrzące się małe czerwonawe wypryski i krostki, mikro wulkany, wszelakie szczeliny zła, chcące opryskać mazią żółtawą o specyficznym, odurzającym zapachu… erm, wszędzie ją miała i na twarzy i dłoniach… a cała reszta zakryta wielkim, rdzawym namiotem, tchnęła maścią cynkową i zasypką dla dzieci, więc można było pozwolić wyobraźni… siedzieć raczej w jakimś karnym zakładzie, tudzież mocnym zakonie, wiecie, co to nie wolno ni w prawo ni w lewo ni wszelako nie… no wiecie, żeby nawet nie zaczęła.
Bo wiadomo…
… wyobraźnia potrafi, a maść cynkowa to maść cynkowa. Naprawdę wyobraźniobudząca. A zasypka? Wiecie, tym czymś, co chyba do pieluchy i już.
Gotowe.
Znaczy nie żeby przed pieczeniem, to nie. Bo raczej to i potem jakieś opryski z ziół i masełka, nie, to nie to. Raczej nie. Ale, z drugiej strony współczesne dzieci to raczej dieta mocno ciężka, więc…
… a czym to było, a… pryszczulka.
Była nie tylko oną swoją osobowością wyczuwalną na wszelakich poziomach stymulacji, ale przede wszystkim boginią była. Boginią Niepewności. I taka była niepewna, wszelako i mocno. Znaczy, powiedzmy sobie szczerze, że to akurat ta, bo onych bóstw od niepewności, ich awatarów, wcieleń i wszelkich, mocnych uczłowieczeń, oj była tego cała masa. Może to i sprawka czasów, a może…
Czegoś niepewnego?
Planety Niepewności zbliżającej się do Ziemi.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Odruch” – … matka i dziecko. Wciąż pokutuje ono myślenie, że miłość zwyczajnie istnieje. Ona miłość matczyna. Wciąż wielu nie rozumie depresji poporodowej, czy też uczuć innych niż roztkliwianie się nad obsrańcem. W końcu przecież, no jak tak można…
Przecież kobiety…
A co biologia na to?
Cóż, ma wiele do powiedzenia. Psychologia i psychiatria też… ale to nie jest opowieść o depresji poporodowej. Oto opowieść o matce i córce. O biologii i genach. O dziedziczeniu i braku wiary w one matczyne uczucia. Kolejna opowieść o tym, że dzieci nie są niewinne. Kolejna, uświadamiająca może wielu, iż kilkulatki popełniają morderstwa. Ze świadomością, czy bez?
Cóż…
Oto opowieść, która sprawi, że zmienicie zdanie w połowie, by potem rąbnąć się w łeb, a potem… no chyba że przeczytaliście takich już kilka, to od początku zapali się wam świeczka pod deklem i mózg podgrzeje. Ale jeśli to wasz pierwszy taki tom, to możecie się zszokować. A… i ono zakończenie…
Przewidywalne, ale super!!!
Może to i krótka książka, szybkie czytanie, ale warto.
Żonkile i rosną i przechodzą. Hiacynty chcą chyba pozostać na dłużej. Kwitnienie drzew raczej jest ino mruczeniem natury, a co do liści, to chyba jesteśmy w tym roku mocno opóźnieni. Ale tam… nic to przecież. Zimno, fajnie… tak wiem, mi się ono zimno podoba, ciągłe temperatury nie przekraczające dwustopniowych i tyle. Można jeszcze oddychać. Da się żyć!!! YAY…
Nie jak kilka lat temu, gdy to w połowie kwietnia patelnia się zaczęła.
Ale… w ziemi oczywiście wsio buczy i się tam pleni. Chwasty mają się super, pozdrawiają wszystkich, którzy juz teraz wiedzą, że kurna nie da się tego gówna wyplenić i poduszą kwiatuszki… czas jednak na jakieś decyzje. Czas na sprzątanie, okien mycie, tak wiem, w innych częściach świata robili to na Wielkanoc, ale zaraz, ortodoksyjna to chyba dopiero minęła, co nie?
He he he!!!
Trawa odmawia rośnięcia, no ale… po niej tego nie oczekuję nawet, bez urazy, ale susza w pierdut!!! Trzeba podlewać i tyle. Inaczej niczego nie będzie… chociaż, one zawilce w lesie, może jednak się rozwiną, w końcu słońce wali jak szalone, ale noce wciąż mroźliwe, więc, może jednak uciekną? Czy będą one dywany zawilcowe tego roku? Nie sądzę… czosnek za bardzo się rozrósł.
Może już nigdy ich nie będzie?
Smutne to.
Co mnie najbardziej wkurza?
Ech…
Te motory.
Bo wiecie… ekologia, ha ha ha! Wszyscy mają ją gdzieś i już. Moje uszy też. Już nie starczą te bombowce nad głowami, czy serio trzeba jeździć jak wariat tutaj? Na małych uliczkach, gdzie cisza i spokój winna być? Szczerze no? Motory, które, gdy stoją są super, przy odpaleniu wydają dźwięki takie, że człek myśli, iż wojna. No weźcie. Tak wiem, one tak mają, ale wyobraźcie sobie małą wyspę, gdzie natura winna rządzić i te ich wszelakie spotkania… jak się ich zjeżdżają tysiące, to naprawdę wkurwia. Nie da się żyć. Bez urazy, ale tutaj mieszkają ludzie, zwykli ludzie, a najczęściej tacy, którzy uciekli od czegoś, kogoś, ludzie, którzy mają problemy…
Tak nam powiedzieli, wyprowadźcie się…
I co?
I sprowadzili nam na łeb wszelkiego rodzaju triggery. Nigdzie nie da się uciec? Czy naprawdę? Tak…
I spoglądam sobie na zachód, który wybarwia się różami i fioletami, w oddali gdzieś tam, przecież prawie na wyciągnięcie ręki fale szumią, ale jednak, ale jednak przecież jak to? Jak to się da? Czy się w ogóle da? Być i żyć. W ciszy i spokoju. We wszelakiej powolności, jakimś takim… rozluźnieniu.
Przestać pędzić.
Nie słyszeć tych wystrzałów, silników… nie słyszeć, jakoś tak milczeć samemu też… dotknąć ziemi, przesypać ją między palcami, wybrać dżdżownice i spokojnie umieścić je w zagłębieniu, tuż pod nową lawendą, która zastąpi stare, zmęczone onym życiem, kwitnieniem i liścieniem chyba patyczki…
Cisza jest fajna.