„Problem był w tym, że najpierw go zjedli, a dopiero potem zaczęli zadawać pytania, no wiecie, lekka wpadka, ale w końcu, skąd mieli wiedzieć? Kto to słyszał o cieście imienionowym?
I to ze świeczką.
Parskającą, ale jednak…
Jak go zobaczyli, takiego wiecie, gotowego do spożycia i to z zestawem malutkich talerzyków z kwietnym rąbkiem i srebrnymi widelczykami, ale jakie to wszystko rzezane i lane, jakie ciężkie, a jednocześnie dobrze leżące w każdej i łapie i macce i między palcami, nawet, jak ktoś chciał malutki odgiąć, to się dało. Nawet jeśli ktoś, wiecie, jadł jak to jadał sobie w zwyczaju, to no mógł, spokojnie, bo przecież i serwetki były… haftowane i to ręcznie, nie że przez jakieś pawie.
Motywy kosmiczne bajecznie…
Nadzwyczajne.
Ale też i przede wszystkim użytkowe, no przecież chodziło o to, by jednak zachować oną jakąś tam kulturkę, czy coś…
Serwetki.
Prasowane i krochmalone, więc lekko drapały, ale tylko przez chwilę, zresztą, kto tam zwracał na to uwagę, podobnie jak na te pomrukiwania czy piski, wszyscy myśleli, że to innym w brzuchach, czy wiecie, nie w tę dziurkę, albo i gorzej… że już na pierwszym kawałku siedzą… a potem… potem ten ostatni okruszek, a dokładniej taka mikrowata, lekko skrzywiona różyczka z dwoma listkami, nienazbyt zielonymi, jakby się jeszcze nie namyśliły, czy chcą w zielone czy nie…
I ona zaczęła śpiewać… ckliwie bardzo.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Kłamał, kłamała” – … ich dwoje i zachody słońca. Ich dwoje i marzenia, przeszłość i przyszłość…
Ich dwoje i sekrety, czy też kłamstwa.
Kidy sekrety zmieniają się w kłamstwa? Kiedy kłamstwa można wybaczyć a kiedy, kiedy stają się obsesją… i ta trzecia… istniejąca i nieistniejąca. Jakby cień, a jednak, przecież chyba tam gdzieś jest. Niby jej nie ma, a jednak, przecież wszystko zdaje się kręcić wokół niej… ale… to oni mieli być najważniejsi. Ten pocałunek pod niebem nagle ciemnym, te obietnice… ta mapa…
Nadchodzi kolejne zaćmienie i co teraz?
Czy związek przetrwa czy jednak… no właśnie, wszystko w onym zaćmieniu stanie się jasnością?
Książka intryguje, ale w pewnym miejscu jakoś tak wkrada się i nuda i dziwna jawność. Z jednej strony wydaje się nam, że już wszystko wiemy, z drugiej, jakoś tak nie wiemy nic i czujemy się oszukani. Nie umiemy się odnaleźć… no dobrze, ja nagle zrozumiałam, że ta powieść może być trudniejsza niż zapowiadał opis. Ale czy na pewno? Może to tylko ja… i zaćmienie, które dla mnie zawsze wiązało się ze strachem. Tak, strachem. Przetrwaliśmy jedno i było to co najmniej pierwotne uczucie przerażenia. Wpojone w moje kości, które powstały z gnatu zaprzeszłych przodków…
Ich zaćmienia intrgują.
Są symbolem ich związku, a jednak… wydaje się, iż bardziej onym symbolem jest strach. Tylko dlaczego? Przecież wystarczałoby porozmawiać. I kto znowu wszystko budzi, gdy wyciszenie zdawało się już być prawie namacalane…
Intrygująca, ale nie porywa. Napisana dość specyficznie, więc szybko spadają łuski z oczu, szkoda… ale z drugiej strony, coś w sobie ma.
Zakończenie!
30 marca śnieg spadł.
Nie żeby się cokolwiek utrzymało, ale w końcu chłodniej się zrobiło i słońce przestało palić i coś, choć odrobinkę się ziemia dowodniła, ale niewiele. I tak będzie trzeba za kilka dni to podlać. Dziwne to, podlewanie wczesną wiosną, zawsze to jakoś tak, nie wiem, człowiek był przez tak długi czas przyzwyczajony, ze wsio samo się nawadnia na te pierwsze kiełkowania i tak dalej… wiecie…
Ale czasy się zmieniają.
Tudzież już się zmieniły?
Jednak ten śnieg, bardzie styropian czy coś, spadający z nieba po nastu stopniach i wszelakiej ciepłotliwości, to wiecie, dziwne to trochę. Jakieś takie pokręcone. Niby nie po raz pierwszy, wciąż pamiętam ten marzzec, kiedy to wszystko się zaśnieżyło i trwało w takim zaśnieżeniu długo… a potem wiosna wybuchła. Onymi i kolorami i zieleniami i jakoś tak, nie wiem… dawno to było… wiecie, za czasów spleśniałej chatki i takich tam. Ech… jak sobie pomyślę, to wolę nie wspominać…
Ale… za oknem wciąż śnieży…
Piękne to, ale wiadomo, ziemia już ciepła, sucha, wciąga wszystko od razu, nawet taras dziwnie wysycha, jakby drewno też było spragnione wody… jakby wszystko cierpiało o zbytniego niedowodnienia.
Jakby…
No mniejsza…
Znowu coś z promem odwalili, znaczy onym głównym.
Wieść gminna niesie, że wzięli go na testową wycieczkę no i przyrąbali w nabrzeże. Dzięki temu przez 2 dni – na razie dwa dni – inne promy muszą go zastępować, co oczywiście wpłynie na szamotania na morzu, opóźnienia i stres wszelaki, ale ludzie chyba już tylko wzdychają… w końcu co zrobić?
Nie ma innej drogi.
Tak wiem, samolot, ale samolot po pierwsze drogi, po drugie samochodu nie zabierzesz, a po trzecie… ech, nie każdy może lubić taki sposób transportu. I tak, wiem, jak wybrałeś sobie wyspę na życie, to musisz zakładać takie dziwy i opóźnienia, zresztą, pociąg czy tramwaj też się spóżnia, ale… to chyba raczej trochę inna rzeczywistość. Na drugi tramwaj czekacie chwilę nie dzień, zakładając, że będą pływać… no i można też z buta czy taksówkę zawołać czy… nauczyć się latać.
Kurde.
Raczej latanie ponad lądem lekko łatwiejsze.
Kiedyś promy były większe, wolniejsze, ale wiecie, bardziej dostosowane do danego akwenu, a w dzisiejszych czasach, gdy ino nowe modne i właściwie, to wiadomo, wszystkim odbija i się myśli, że to Hawaje czy inne cieplejsze kraje, gdzie te krótkie odcinki morza wydaje się móc pokonać czymkolwiek…
Dłubanką kurcze…
Dobra, update, kolejny dzień problemy z promami.
Hmmm… nie żebym nie miała w planach wypłynięcia… no i po Expressie. Ja po prostu już nie wiem. Wyspo, czy ty mnie chcesz dobić, ubić ino czy jednak spoliczkować? A może nie chodzi o mnie, jak zwykle i tak dalej…
Może?