„Aj jaki on był… no domyty taki.
Aj jaki on był śliczniutki, cera jak u bobasa, ale wiecie, już umytego, przewiniętego…
Aj jaki on był… w przeszłym czasie był. W tym, w którym nie było jeszcze zasranej pieluchy, mamrotania i wszelakich bezsennych nocy, gdy nagle po dziesiątej kawie wydaje ci się, iż wszystko możesz, ale tak naprawdę… cóż, nie możesz nic. Bo przecież… nie możesz nic. Kompletnie nic. Niby to wiesz, ale jednak, jednak jakoś tak wciąż starasz się siebie samego oszukać. Jak najbardziej…
Najmocniej.
Do końca.
No ale, oczywiście, że nie był dzieckiem. Raczej miał, tak na oko, raczej prawe, z szesnaście, siedemnaście lat, nie więcej, ale i nie mniej. Niby dorosły, ale jednak nie do końca. Niby mógł wszystko, ale przecież i nic, bo co mógł, w niektórych krajach kupić piwo, w innych znowu nawet fajki nie zakopci. Tutaj mógł ślub wziąć, a tam znowu nie, nic z tego. Bo przecież był za młody, bo przecież był za mały, za niewielki, za jakiś taki, niedorośnięty, jakiś taki…
No młodzieńczy.
Nie powinno to zabrzmieć tak bardzo negatywnie, ale jednak, kurcze, ono przemycie ryjka, ten lekki, jasny wąs, włoski łatwo było policzyć, a na dodatek były takie jakieś dziwnie powykręcane, że… nie no, nie dało się traktować go poważnie. Nie można było. Za bardzo był idealny, ale nie idealistyczny. Był sobą, siłą jakiejś niewinności, ale też zwyczajnością buzujących hormonów, co oznaczało, że… był też upierdliwy. W końcu stały za nim pieniądze. Wielki stożek kasy na niewielkich nóżkach. I każda z tych nóżek miała na sobie sandałek na wysokim dość obcasiku.
I to z diamencikami…
I każdy był z innej pay… samotny dziwnie.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Zdrada doskonała” – … nie rozumiem tytułu. No naprawdę… o co tutaj chodzi? Ale rozumiem zakończenie…
Też bym tak zrobiła.
Ale… od początku. Oto poznajemy kobietę, matkę, żonę, a raczej wdowę, która jest prześladowana przez… właściwie nie wiadomo. Kto zostawia kwiaty, kto puka, czyj cień przeskakuje w oddali? I gdzie jest jej syn? Rana boli… samotność, utracona miłość… odpowiedzi na niezadawane pytania…
Problem w tym, że dość szybko dochodzi się do wniosku, że coś tu nie gra i jakoś tak już wiecie, że jednak, no kurcze, to jest chyba to i zakończenie nikogo nie zaskakuję. Nikogo. A może jednak was zaskoczy? Mnie nie. Po pierwszych rozdziałach sprawdziłam czy mam rację i tyle.
Przeczytałam i zapomnę…
Chociaż nie, nie zapomnę, bo ono doświadczenie, ono pytanie czy wybierasz rzeczywistość naszą czy swoją… jakoś tak zawieszone na ostatnich stronach… naprawdę nie wiem. Wróć. Wiem, że zrobiłabym tak samo… ale mnie nazywają wariatką, więc… wiecie, inaczej należy spojrzeć na mój zwariowany mózg.
Czy warto?
Hmmm… może jednak tak. I to nawet jeśli odrazu domyślicie się tego, co się wydarzyło. I popsioczycie na tytuł jak ja. Dla tego zawieszenia na końcu. Wiecie, przemyślenia świata widzianego oczami różnych osób.
Wieczorami czasem posłuchać można pieśni morskich fal.
Można tak zacząć słuchać i zwyczajnie się zasłuchać.
Oczywiście należy najpierw wsio wyłączyć, by nie pikało i migało, a gdy nawet wyłączy się światło w domu, to one nowe lampki, co to są dziwne i zawsze mnie wystraszą, bo przecież rozświetlają się nagle nad człowiekiem a nie przed nim, więc wiecie, jakoś tak podłoże mało widać i… niby już nie wyłączają na noc, ale jednak, kurcze, do dupy takie światło. Zimne i nieludzkie.
Jakby nie było prawdziwe.
No ale… słuchanie… jak oczywiście pies sąsiada, czy raczej durnej flamy, która z nim zamieszkała jakieś półtora roku temu chyba… może rok na całego… no wiecie, niby fajno, ale jak się wprowadzaliśmy, to sąsiad był sam. I było ciszej… i jakoś tak nikt nie wpadał mi w ogródek… nawalony.
Nie, nie pies.
No mniejsza… fale śpiewają.
Dziwnie tak, jakby w oddali padał deszcz w rozmiarze XXXL. Wiecie, takie gigantyczne krople walące w podłoże. Można też oczywiście popatrzeć sobie w niebo, bo wiecie, mało świat dookoła oświetlony, więc… fajnie jest.
Pewno, że raczej nie każdy może, wiadomo, nie każdy mieszka w pobliżu morza, ale drzewa właściwie robią to samo. Szumią. Tworzą niesamowitą muzykę, która pomaga nam jakoś tak, wiecie, usłyszeć siebie. Jakoś tak zwyczajnie się nastawić, nasterować i wszelako na nowo, od nowa, myśleć, tworzyć, żyć…
Jakoś tak.
Bo w naturę warto się wsłuchać. Jest za darmo, znaczy się, jest za darmo póki jej nie zetną, więc korzystajcie póki czas. Jeszcze jest… bierzcie z niej wszyscy, ale nie niszcie. Bo szkoda. Lepiej mieć czym oddychać, naprawdę. I jeszcze… no tak… możecie też być zwolennikami onych szalonych wiatrów. Niektóre sama sobie bardzo cenię. Te, które nie przynoszą bólów głowy i tak dalej, dziwnych myśli, snów bardziej nawet niż zwykle szalonych i jeszcze… jeszcze… no wiecie…
Bo natura to my…
Ale wiecie, nie każdy dobrze brzmi…
No ale… na razie człek se popatrzy na ciemną ciemność i posłucha szumu fal, bo przecież, może. Może w końcu trzeba wykorzystywać to, co się może, a nie tak ciągle rzucać się na to, co niemożliwe.
Choć na Instagramie pewno to lepiej wygląda…