Pan Tealight i Ałtficiara…

„O rany jakie ona miała ego.

Tak wielkie i mocno spuchnięte i kroczące za nią nosząc maleńką, złotą poduszeczkę, a na niej kryształową miseczkę z orzeszkami złoconymi… i perełkowe cukiereczki, leciutko połyskujące melodyjnie w świetle wschodzącego słońca. Serio, to wszystko było aż tak bardzo przesadzone. Unoszące się nad nią nowe światy, niektóre dopiero się rodzące, inne znowu już wchodzące w epoki przeróżne, może i kompletnie inne niż te znane, opisane, współczesne… a jednak… były tam też jakieś byty, w zamkniętych, kulistych tworach, dziwnie miny robiące…

Byty, które miały na sobie szpilki, cekinowe sukieneczki i garnitury…

Co się działo?

Sen szaleńca?

I te kroczące szafy. Wszelakie. Głównie drewniane, ze zdobieniami na górze, nóżkami rzezanymi w pazurki i oczywiście malowanymi. Szafy drewniane, ale i takie malowane we wzroy, niby plastikowe toto, niby jakiś lak czy coś… były i przewiewne takie, metalowe, były i modne jakieś, z workami, niczym trumienkami na ciuchy najbardziej widać wartościowe, pakowane pojedynczon…

I jeszcze pudełka na buty.

I te na kapelusze, zabawnie toczące się uliczką, by potem z gracją wskoczyć na mostek, a potem zacząć się przepychać przy wąskiej furteczce. Jeden zamoczył pokrywkę w rzece, inny się za nic obraził i chciał wrócić, więc się zrobił zator, niby nic nie mówiły, ale skrzypienie, dziwne dźwieki sznurków i nitek, drucików i żyłek… A ona, ona tylko patrzyła w niebo, zaintrygowana oną dziwnością i miejsca i chwili… ale też jednocześnie, dziwnie tutaj nieobecna, wciąż gładząca ono wielobarwne futro, które miała na sobie… srebrzyste kozaczki i…

… nic więcej poza wielkim, jasny kapeluszem.”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Z cyklu przeczytane: „Pacjentka” – … oooo. Fajne.

No dobra, może to dość krótkie podsumowanie lektury, która jako pierwsza od dość długiego czasu mnie wciągnęła, ale… wiecie, jedno słowo tysiąc słów… czy jakoś tam. Ale tak szczerze… Tak, rzeczywiście miałam chrapkę na tę pozycję już od jakiegoś czasu, ale wiecie, się nie złożyło… no i nagle promocja, dają dwie, akurat to był, ekhm, ten dzień w miesiącu LOL i wiecie, nie żałuję.

Przeczytałam już obydwie.

Są genialne.

Nie wiem o co chodzi, bo przecież ten myk z narracją, połowa dziennik, połowa czasy współczesne, a jednak porwała mnie i na jedno posiedzenie poszła. Trochę nie do końca rozumiem rolę żony głównego bohatera, poza w pewnym sensie no wiecie… nikt nie chce spojlerów, ale jeśli czytaliście, to co myślicie?

No i główny bohater, Grecja i te sprawy…

Coś innego, coś… co na końcu zaskakuje, wali w ryj i po prostu… no zwyczajnie warto. Szczególnie w te wietrzne czasy! Dobrze napisana, złożona, przetłumaczona, psychologiczna w pełni, więc… wiecie…

Działa!!!

Hmmm, to tak…

Testy.

Chyba przez cały czas, znaczy w wyznaczonych godzinach można zrobić ten nosowy w Ronne, ale w Tejn na gardziołko ino w wyznaczone dni. I tak, na każdego przychodzi pora, wiecie… raz w robocie wszyscy zachorują, niby nie masz objawów, ale lepiej sprawdzić… negatyw. A potem nagle wszyscy w robocie chorzy, testują się, pozytywni, tobie coś w garddzieli gra i jakoś tak, zwalałeś to na wiatr, no czujesz się do zadka, więc… właściwie, to po kiego się testujesz? Czy nie lepiej by było w domu zostać te kilka dni, popracować z domu, może pochorować i dopiero potem sprawdzić?

Przecież jaki to ma sens?

Podobno teraz, gdy już nie ma maseczek i tak dalej, to jakoś tak, no… Szwecja też już nie wymaga testów, więc… po fakcie? A po co mi wiedzieć? Przecież powikłania jak będą to i tak będą. Lekarstw nie dają, więc po co ten stres, a pamiętajmy, że stres spiernicza wszytsko. Potęguje, zamęcza… no i jeszcze to całe łażenie w miejsce, gdzie prawdopodobieństwo spotkania chorego jest większe niż niewychodząc z domu… no dobra, w ogódku była wsadzić cebulki, wiecie, takie z tych doniczkowych kwiatków. Będą na przyszły rok. A co… cebulkowe to jak dostawanie kwiatów na zawsze.

No na przykład te winogronka, okay muscari, niech im będzie.

One się plenią przez cebulki i nasionki, wiedzieliście o tym?

Ja już wiem. LOL

No ale…

Jak już się okaże, że wiecie, no czujecie się kijowo, to nagle może was zaskoczyć kochanica sąsiada wpadająca wam na posesję, tia, ta sama co kiedyś tutaj jej pies omal nie rozniósł mi ogrodu. I nie, nie mam nic do psa, poza tym, że głupio tak, bo szczeka ciągle, a szczególnie jak idę siku… no wiecie, odrobinę prywatności pies, no weź… ale wróćmy do kochanicy sąsiada, nie będzie z dużej litery, więc jak pies robił rozpierdziel mi w ogródku, to ona na bani i to nie wiem jakiej czy palonej czy alkoholowej rozjechała się na cztery litery… ale…

Choruje się, a ta wpada i mówi, że nasza roślinność jej zasłania widok z okna…

Z okna kuchni na drogę.

Ekhm… może zarysuję sytuację. Mieszkają za nami i dzieli nas sporo ogrodu i ichniego i naszego. Mieszkają też trochę ponad nami, więc… i zima jest, nie wiem w jaki sposób coś jej może zasłaniać ja małpę widzę. Jak wezmę aparat, bom ślepa, ale jak człek robi pączkom zdjęcia, to wiecie…

Wiele rzeczy w ramach kadru zauważa.

No więc wpada, wali w drzwi, Chowaniec wylazł i słucha, a ona coś o syrenach i kuchni – jak się okazuje moje kochanie nie wie, że po naszemu syreni to bez, więc już wie – no i że trza je przyciąć. On tłumaczy, z oddali, że mierzył i krzaki zgodnie z prawem, a nawet jakby co, to jak ma teraz wyleźć, rano w wichurę, tak w zimie ciąć? Kuźwa serio… babsztyl w końcu przyznał, że no rzeczywiście, może lepiej bliżej lata… a potem przyszły wyniki testu… no wiecie… Chowaniec zdał.

Egzamin, którego nie chcesz zdać.

I przyznam, że jako człowiek niewychodzący z domu, niespotykający się z ludżmi, wprost wrzeszczący na ich widok i z papierami szaleńca uważam to za nie fair, iż coś mnie już łupie i… sami wiecie…

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.