„Miał nawet kwitek.
Serio.
Taki odręcznie wypisany i z czerwoną, bardzo wyraźną pieczątką. Nawet odcisk jakiegoś pazura i łapy był oraz krzyżyk, wiecie, że wszyscy included czy coś… i jeszcze korona była tam i jakiś pierścień i dwa patyki, a może wieże? Kurcze, nie do końca jednak ona widoczność działała.
Była też jakaś taka niby faktura, czy coś. Że zapłacone, że zwrotów się nie przyjmuje, tutaj certyfikat jakości, ile waży, ile mierzy, jak bardzo i mocno można go dusić i z czym prać. No wiecie, wszelako jest to wybitnie ważne. Czy można dolać wybielacza czy nie, no i czy to naruszy jego swobody rasowe…
Ekhm…
Znaczy, nie no, oczywiście, iż opisany był jako przedmiot, ale jednak miał dwie nogi, dwie ręce, głowę i nawet coś tam bełkotał, więc jak nic polityk albo jakiś inny tam prawnik czy coś… dyplomata? No wiecie… zwyczajny cłowiek, czyż nie? I ten banerek, który miał ze sobą i nadruki na koszulce krzycące: bierz mnie.
Nie obiecywał, że będzie wspaniale…
Właściwie, niczego nie obiecywał.
Właściwie nie było wiadomo do czego toto ogólnie ma się nadawać, aczkolwiek potajemnie Mikołajowie już szykowali grilla po tym jak Wiedźma Wrona Pożarta Przez Książki Pomordowane na nich spojrzała. Nie, wróć, po tym jak na nich spojrzała przestali się kryć i dosypali pachnących ziółek i cały świat stał się nagle aromatycznie lepszy i te różowe koniki z rogami zaczęły jakoś tak bardziej i nawet energetyczniej, aż iskry jebały, pedałować…
Na biegunach?
Jak?”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Spacer…
Chodźmy na spacer. Oto nadszedł dzień, w którym trochę świeci, temperatura raczej nie zimowa i na dodatek jeszcze, choć mokro i błotniście, to jednak, no wiecie, w lesie nie powinno być tak źle. Tam wciąż powinna ziemia być lekko zamarznięta po nocy, czyż nie? No weźcie… zresztą, idziemy w dolinę, więc jakby co, to woda powinna być w dole, w rzece się znaczy i w tym no wodospadzie…
Bo przecież pada tyle…
A może i za mało?
Nie no, od początku wodospad słychać, na moje nieszczęście okazuje się, iż sobota względnie rano, to wale nie czas na las wyłącznie dla mnie, są wrzeszczące bachory bijące drzewa i dzwadła z papierochami, a wiatru nie ma, oto ten jedyny dzień bez wiatru, dlatego wylazłam, wiecie, dla świeżego powietrza, ale przecież Turyścizna musi, no weźcie, reszta przynajmniej z psami, ale pety…
Kuźwa mać!!!
Ludzie, kto idzie z papierochem pooddychać świeżym powietrzem?
Zresztą, nie odpowieadajcie, retoryczne pytanie. Wysoce retoryczne. Wprost zanikające, ot było i już go nie ma… idźmy, może wyżej nie będzie ludzi, zwykle za bardzo ich przeraża ono podejście i sapią, więc zostają gdzieś w dole, albo wybierają inną ścieżkę… i fajno, idźcie se tam…
Nici z mojej magicznej samotności… wiecie, drzewa i ja i woda roztrzaskująca się o skały… a właśnie, z tą wodą… po pierwsze, dlaczego wodospad wygląda tak bardzo inaczej, gdzie są te dwa znajome kamienie – głazy raczej, no i woda… co jej tak mało, biorąc pod uwagę opady i tak dalej… wcale jej tak dużo nie ma.
Hmm…
Døndalen…
No tak, tutaj jesteśmy, bo wiecie, te drzewa, ona wysokość, ta zwykle samotność, coś widać się spierniczyło w tych rejonach… ale wszystko jest nie tak. Okay, światło piękne, drzewa cudowne, ale coś jest nie tak mocno. Jakby ktoś poprzestawiał głazy, jakby ktoś… posprzątał, ale i popsuł…
Wszystko.
Nie wiem co się stało, z jednej strony to wciąż ono znajome miejsce, z drugiej, kurna chata, no jakoś coś tu nie gra. I nic na to nie poradzę. Nie gra mi. Jest mi źle. Może to tylko ci ludzie, może to tylko to? Ale przecież specjalnie wzięłam leki!!! Kurna, no weźcie no… co się dzieje. Wiem, że ta biedna Wyspa jest torturowana przez samozwańczych ekologów, ale to już… tak, wiem, w Szwecji też jest źle, w Polsce, wszędzie kryzys drzewny, ale kurna no… sadźmy, bo inaczej.
Armagedon.
Ale… stoi se człek na szczycie wodospadu, wdrapał się i jest mu dobrze, tutaj człowieków nie ma, są drzewa, jest mostek, po drugiej stronie jakieś rąbane meneski, ale wiem, że się nie odważą, nie… bo to buty za czyste, bo przecież… ha ha ha! Moja strona harmoniarze jedne!!! Moje skały… woda, kurna, gdzie skały? Gdzie drzewa? Czy wszystko to, co znajome, spadło? Możliwe…
Smutek… ale światło od rzeki piękne, miękkie, czarowne…
Ale ludzi coraz więcej, więc jak wyruszyliśmy od strony parkingu, tak wracamy drogą właściwą, błotną, papierochy, psy, dzieci, wrzaski, na szczęście droga krótka. Kuźwa, a podobno natura ma uspokajać.
Naprawdę…
Ostatnio tutaj nic już mnie nie uspokaja.