Pan Tealight i Łzawe kąpiele…

„No dobra, przyznajmy to od razu, że dusić trzeba było.

I bić.

Ale przecież wszystko dla wyższych celów!!! Cudzych może i tak, ale jednak wyższych, myślmy o tym w ten sposób. No i produkt trzeba było skądś brać. Nie no, pewno że byli tacy, co ich ino nadusić, coś powiedzieć i od razu w ryk, trzeba było ino dbać o to by ich w trakcie nawadniać, powtarzać, no i można było na trzy wanny z jednego człowieka nazbierać… jeszcze łzawa muzyczka do tego i po prostu interes mógł się kręcić, ale jednak, kurcze, te depresyjne łzy były dziwne, ciężkie takie, jakby ołowiane, nawet w kolorze jakieś takie szare, nieprzezroczyste zaskakująco. One znowu szczere, radosne, jakoś za bardzo lekkie, ulotne, jakieś takie mało nawilżające… i te smutkowe, prawdziwe, naprawdę solne, nawilżały najlepiej…

… więc musieli pomieszać o jakiejś złotej proporcji.

O onym wymieszaniu łez, by kąpiele dawały nie tylko różne odczucia, ale też wpływały na chętnych tak, jak chcieli… a chcieli przecież, by oni wracali i płacili. Potrzebowali więc i więcej łez i różnych ludzi i jeszcze…

Złotej wanny z baranimi rogami i kurkami z perełek.

No co… miało być też drogo.

Oraz dla każdego, więc srebro mieli i miedź, mieli dodatki drewniane, kamienne, wszelako szlachetne i półszlachetne i jeszcze oczywiście żywe… wiecie, niektórzy mieli specjalne życzenia, a że wszystko i tak odbywało się w porcie, na poczśątku i w wersji najtańszej, w wielkiej, podgrzewanej drewnem i kośćmi balii, więc mogli tam postawić i coś w innym stylu… jak się chciało, to można…

A co zostanie, do morza…”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Z cyklu przeczytane: „Dwie królowe” – … tak. Przyznawałam się tutaj kiedyś do mojej miłości ukierunkowanej w tę autorkę… tak prosto i wiecie, jak wystrzał z łuku w Robin Hoodzie… po prostu ją lubię. Więcej, nawet uwielbiam, więc skompletowanie jej książek, które miałam, tudzież, które się teraz pojawiają…

… więc…

Kolejny raz przeczytałam „Dwie królowe”!

I nie żałuję. Bo powieść, którą chronlogicznie powinno się czytać zaraz po „Kochanicach króla” jest zaskakująca. Jest inna, jest… zaskakująca. W szczególności narracją. Ona opowieść o Annie Kliwijskiej i Katarzynie Howard powala. Powala psychologiczną zabawą z czytelnikiem, ale też… prawdziwym wczuciem się w to, co one musiały czuć. Obydwie. Tak bardzo różne od siebie…

Młoda i dorosła.

Dziecko i kobieta.

Zakochana i chcąca mieć…

Książka jest naprawdę niesamowita i tak, wiem że spora część z tego, co napisano pochodzi z badań samej autorki oraz, że przyznaje się do… jak to mówią własnej narracji, domysłów i tak dalej… ale to wszystko jest tak prawdziwe. Bo przecież tak mogło być. A może i było, tudzież, na pewno jest bardzo bliskie prawdzie.

I szalone…

Ale przede wszystkim najważniejsza jest ona genialna narracja. Opowieść dwóch kobiet… dziecięcia i kobiety… niesamowita, inna, po prostu szalona. I tak, oczywiście, że jestem świadoma onych błędów i tak dalej, ale tutaj nie chodzi o gdybania historyków, a ukazanie szaleństwa mężczyzny…

Któremu chyba żadna nie dogodziła.

I każda za to zapłaciła.

PS. Nie zapominajmy o Jane B. Tak, jest tutaj też, w końcu to ona wszystkiemu winna. Może i młodsza niż inni podają, ale… jakże żywa!!! I tak zawirowania w podawanym wieku są obecne, ale jednak, czyż nie było tak naprawdę, że właściwie w jednym momencie ten koleś najchętniej jedną by udusił a drugą zapłodnił…

I tak szczerze, czemu śmierdzący król taki wybredny był z Anną… Hmmm…

Wieje.

Szaleństwo w ciele po prostu buzuje…

Jakoś tak jest, o czym już wspominałam, iż mieszkanie na Wyspie sprawia, że pogoda ma pełny wpływ na to jak się czujecie. Macie napady migreny bo wieje, dziwne myśli, bo wieje… macie i myśli dziwnie cudze, bo wieje, a potem przestaje wiać i zaczynacie odczuwać pustkę, bo przecież ta cisza serio daje wam popalić. Może łeb nie boli, ale boli coś innego, coś…

Coś, co Wyspa w was umieściła.

Jakiś element, które wasze ciało zaakceptowało by być bardziej wrażliwszym na nią… oczywiście, bo przecież to wszystko przez nią… NIĄ. To te drzewa i skały, wody wszelakie i niebo, ona ciemność i jasność… wszystko to. Ta zmienność i na zmienność oczekiwanie, ono wszystko sprawia, że zapominacie. Zapominacie, że jesteście też tylko i wyłącznie sobą. Sobą samym.

Czasem pomijacie oną sobiesamość na rzecz Wyspy

A potem, potem jest tylko ona.

Ale ona…

No właśnie… Ona sprawia, że zatracacie się, zapominacie o sobie, żyjecie w jakimś oślim zachwycie. Ale wiesz, że nie ma w tym nic złego. Bo przecież mieszkacie tutaj, gdzieś, gdzie więcej znaczy więcej… prawdziwiej. Albo… albo sobie to tylko wmawiacie, bo przecież, przecież i tak może być…

Ułuda?

To, co inni uznają za ułudę, tutaj jest dziwną normalnością.

Człowiek i natura. Pogoda szalejąca w ciałach i umysłach. Po prostu wszystko to, co na zewnątrz jest i w środku. Niezależnie od tego, czy wychodzicie na zewnątrz, na one długie spacery, czy jednak siedzicie w domu, wciąż jednak, no wciąż… jakoś ta pogoda wam miesza w głowie. Czasem dodaje energii, czasem kopie w dupę wcale nie na zapał… wprost przeciwnie.

Onieśmiela was dziwnie…

I jakoś tak, tak jakoś trzeba wychodzić… wszyscy to robią. Jak nie wyłazisz na spacery, o dziwnych porach, jak tam ci wygodnie, no to coś z tobą nie tak. Jak tylko powiesz, że spacery i ogród to twoja rozrywka, to jakoś tak, przynajmniej te panie po 50tce lepiej na ciebie patrzą…

Dziwnie tak.

A może raczej to taka specyfika tego świata?

Może…

Na razie wciąż nie ma wiele Turyścizny. Trochę ich jest, dziwni są tacy, jacyś czyści i nie wlezą w krzaki czy coś… nie znają ścieżynek tajemnych, od razu zawracają i umykają na szlak. I te buty… ech, aż swoje umyłam! Wiecie, z wrażenia. Ale… czy to ma znaczenie. Nie… tylko ono niebo niebieskie, ta ciemność, ta jasność, ona wszelaka… okay, trafienie na jełopa z petem się zdarza, ale jednak…

Żeby odetchnąć od zewnętrznego świata wystarcza pójść w Wyspę.

Na dłużej.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.