Pan Tealight i Wciągnięty w Kanalizację…

„Slurp…

I było po nim.

Właściwie, to dokładnie nie do końca, bo jedna z Wiedźma z Pieca zdołała go złapać za papuć, który był przywiązany mocno do jego prawej stopy, ale jakoś tak, jak już myśleli, że wygrali z tym ssaniem i ciągiem, sznurówka czy inny rzep puściły…

Jeszcze przez chwilkę na paluchach się trzymał ten papuć.

Zielony taki, filcowy, ale z obcasikiem. I guziczkami zamiast sznurówek, widać coby się mocniej trzymało, zaraz, ale sznurówki też miał, kurna, co to? Masochista jakiś, rzepy też, czy nie?

Ale niedługo.

W Międzyczasie

… czyli jakimś tam miejscu we wszechświecie, który nie do końca wie czy jest czy go nie ma, no wiecie, inni złapali się na jakiś pomysł i rzucili mu linkę.

Taką dziwną, neonową.

To chyba było najgorsze, co mogli zrobić… bo widzicie, linka się wzięła i sama przypełzała zaintrygowana onym całym poruszeniem, że co to się dzieje nad tym otworem, że tyle się tego tam tłoczy, no prawie wszyscy, właściwie, biorąc pod uwagę, iż niewidzialność nie była tutaj czymś dziwnym czy niegrzecznym, że można było po prostu być i niebyć jednocześnie… więc może i byli wszyscy, ale z drugiej strony… może i ktoś był tam, po drugiej onej stronie ciągu…

Może to wsio było ukartowane?

Ale, ta linka, wiecie… no kurde zasyczała i ugryzła najbliższego byta prosto w nos, albo to coś, co za nos uznała i umknęła gdzieś między buty. Ale nawet wtedy jeszcze mieli nadzieję, nawet wtedy jeszcze…

Nie puścili…

Ale wiecie, połowa już była tam. W onej otchłani, w którą wrzucali raczej sprawy niewygodne, o których chcieli bardzo zapomnieć… sprawy, rzeczy, przedmioty, myśli, marzenia przeterminowane, więc… czy dobrze w ogóle było go wyciągać, jeśli poznał one wszelakie tajemnice?

Spojrzeli na siebie… i…”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Mokro i ciemno…

Nagle wszystko się zmienia i każdy cień, dom i człowieka na Wyspie okrywa dziwne brzoskwiniowo-szare światło. Ciężkie i dziwne. Przynoszące zwątpienie i strach. Wiadomo, zrobilo się aż nazbyt ciepło jak na grudzień, połowę drugą grudnia i jeszcze… no właśnie, wciąż leje i wieje…

Wiatr przychodzi, odchodzi…

Niezdecydowany.

Głowa boli… serio, pić nie trzeba i tak człek czuje się jak na kacu, czy coś? Wiecie, taki jakiś niezdecydowany, boli go i nie ma energii, jakoś chce coś, ale nie wie co i jeszcze, jeszcze tak bardzo tęskni za tym śniegiem, co to był chwilę temu, a teraz prawie 10 stopni?! No szczerze, jak tak można?

Wahadełko.

Zima to powinna być… no zimna…

Ale… może już człek na tym się nie zna? Może już dawno powinien był się przyzwyczaić do tego, że po prostu wszystko jest jedną, totalną niepewnością. Wszelaką niepewnością. Niczego już nie możesz być pewnym, nie możesz nawet mieć nadziei, bo i po co się tak oszukiwać i męczyć?

Po co?

Rośliny oczywiście szaleją. I te w domu i na zewnątrz, ale jednak… pewno już przyzwyczajone, chociaż, może jednak jak my nie jesteśmy przyzwyczajeni, to one reagują takim samym zakłopotaniem? Wiecie, może? Ale w końcu tutaj klimat wyspowy, czyli… no właściwie, to co to znaczy, że wyspowy? Że niepewny i nieokreślony do końca, że wieje, nie no, to na pewno… i jeszcze rekiny są, te no, biznessu, któe wyduszają kasę z każdego i każdemu coś zaproponują…

A zwykły człek łzy i pył łyka.

Albo pleśń, bo to w końcu tutaj wielki problem!

Ale…

To Yule.

Piękne, cudowne, niezależnie od pogody, prezenty mogę odpakować i jeszcze zeżreć czekoladę, jak mi się zechce, bo jak się nie zechce, to nie. W końcu, co to za szaleństwo, by jeść wtedy, jak każą, tudzież zezwalają, bo jakaś uroczystość jest, a nie wtedy, jak okres, PMS, smutki czy coś…

No wiecie…

Jak to w ogóle jest, że ludzie tak się dali niektórym rzeczom zniewolić? Nawet tej tradycji? Uważają ją za aż nazbyt świętą, więc wiecie, naprawdę nie da się, naprawdę nie ma odstępstw. Jakby to coś, co wymyślili przodkowie, co pewno wzięło się z braków żywieniowych, wojny czy innych przygnębiających elementów, było czymś, co należy świętować… no szczerze…

Tak, postu nie ma w Biblii, więc…

W ogóle, szczerze, post?

Ludzie, weźcie no, macie co jeść, to jedzcie to. Jeśli możecie wybrać, bierzcie jak najlepsze i najzdrowsze. Bo to jest ważne, ale jak prawdą jest, że tniecie koszty nawet przy żarciu i zostaje ino makaron i tak dalej, no to… pamiętajcie, że przecież nikt wam tej tradycji nie sprawdzi, no chyba, że sprosiliście rodzinę, no i taką, której nie lubicie… Kondoluję! Jak to mówiła jedna z moich ulubionych kreacji BBC.

Osobowości się znaczy.

Bo naprawdę… o co chodzi w tej stadności ludzi?

Naprawdę jej potrzebujemy?

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.