Pan Tealight i Król Niczego…

„Z Grudniem to zawsze był problem.

Przybywał, na pozątku taki radosny połyskujący glitterem i jeszcze klejem trochę pachnący, no wiecie freshly made, prosto z jakiejś farmy, co to i choinki pewno sprzedaje… taki mocno dźwięczący i jeszcze… rany, czy on ma lampki w uszach… a potem, potem była jazda w dół, a po Wigilii, której nie uznawał, bo jakoś go przyciemniała, wiecie… depresja i tak w kółko roku…

No cóż, Grudzień nie miał dzieci, choć plotki głosiły inaczej, był raczej bipolar, niezdecydowany czy sypać śniegiem, wiatrem lać, grad lepić, czy nie iść w kulki ino zwyczajnie… olać wsio…

Oj tam…

Chodziło o to, że wszyscy mieli takie pierniczone i wielkie oczekiwania w stosunku do niego. No naprawdę. Pierniczone, bo wiadomo, okres taki, więc pierniki, ale przede wszystkim wkurwione ludzie, co to chciały świętować, nie chciały świętować, kompletnie nie potrafili się zdecydować i ogólnie mówiąc, no wkurwiali go. Chciałby ich usunąć ze swojej teraźniejszości, ale wiecie… czy miesiąc może? Poza okresem… no niewiele może. Oni chcą, a ty…

Im nie dajesz…

Tia.

Zgadza się z okresem?”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Wschód słońca…

Był kijowy.

Ale spacer… bo wiecie, człowiek ostatnio ma nerwowe miesiące, jakoś tak ten rok jest naprawdę męczący, wykańczający, dobijający, ale też doprowadził mnie do pewnych wniosków i wiem czego chcę.

Znowu.

To straszne tak wiedzieć czego się chce a czego nie.

No serio… doprowadzam innych tym do placzu. Wewnętrznego głównie, bo wiadomo, obecnie wydzielanie płynów tak wiecie, publicznie, to nie jest dobra i powszechna rzecz. No ale… Turyścizny nie ma, szczególnie jak wychodzi się przed świtem, to wiadomo… ludzie jadą do pracy, ale na plaży, szczególnie tej naszej, czy na ścieżkach przymorskich wiadomo, nie ma nikogo. Nawet ci z psami lekko stchórzyli pewnie, bo padało, więc wiecie, mokro i niepewnie, ale… w rzekach jakoś tak mało wody nagle, morze może się dziwnie rozlało, ale jednak, wciąż jest dalej…

… więc poszłam.

No co, zwykle spędziłabym kilka godzin w mniej więcej obszarze półkilometra i robiła zdjęcia, a tak, poszłam w długą… najpierw drogą, potem między domkami, a potem, no wiecie, woda i piasek, piasek i woda…

Normalność.

I nagle piasek się skończył i zaczęły się skały.

Pierun jednak jak zwykle tkwi w szczegółach, a szczegół był taki, że zamiast wschodu słońca ino był taki paseczek jasności, a reszta wyglądała, jakby nage snestorm miał się zacząć czy inna Apokalipsa tam. No wiecie… lanie, gradowanie, czy co tam teraz ziemia daje wariatom, którzy chcieli zrobić zdjęcia i pobyć z naturą w samotności. I okay, samotność się zdała, ale dopiero jak wracałam pojawiło się słońce, więc… zdjęcia są takie sobie… może i można je podkręcić, ale cytujac klasyka i parafrazując go… ja nie robię w fotoszkopie!!! He he he!!!

Mniejsza… skały, nabrzeże, hotel w Melsted, któy niedawno zmienił właściciela i ma teraz dwie babeczki na dowodzeniu… ciekawe jak im pójdzie… krzaki, wystające kawałki korzeni, mój własny strach… ech, kurna chatka no. Mostek, a raczej pochylona kładka, która wymaga akronatycznych umiejętności, by po niej przejść, więc może to to, a nie pochmurność i jeszcze wczesna pora wygnała wszystkich z tej części Wyspy? Znaczy wiecie, tej Małej Szkocji…

No tak to zwali.

I tak to wygląda… wiecie, Highlander themes!

Skały takie spiczaste, niczym ruiny pradawnych cywilizacji, one pozostałości po cywilizacjach bardziej znajomych, ona zieloność ściółki pod stopami, często niebezpieczna, bo rośnie toto na skałach i wiecie, kurde, można się wyłożyć… i znowu mam uczucie, że te skały stoją tutaj inaczej…

Tutaj, za Melsted Å. c.d.n.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.