Pan Tealight i Pederasta…

„Ale wcale nie, nie że zboczeniec jakiś.

To już na gołego nie można w zimne fale… a że to wsio zmniejsza, ojejku no, taka to już biologia człekokształtnych. A on jednak człekokształtny był. No szczerze. Wsio było na miejscu, głowa, kadłubek i cztery kończyny. I jeszcze te dziwne, kręcone, czarne włoski wyglądające, jakby dopiero je żelował…

A to były tylko fale.

Tylko i wyłącznie.

Bo w końcu on kochał morze, a morze nie potrafiło żyć bez niego. Nie, nie potrafiło żyć bez niego. W ogóle i całkowicie… tylko, że on tego nie wiedział. A może raczej unikał tematu… choć czasem zdarzało mu się, może i z zimna zapatrzyć na one fale, wiecie, wsio mu zamarzło, wsio skostniało… no i tak jakoś się zapominał, tak jakoś zapatrywał i morze, one zdradzieckie fale wkraczały coraz dalej na plażę i dalej, jakby pragnęły go porwać, zabrać dla siebie tylko, mieć go na wyłączność…

Na zawsze.

Ale…

Zawsze nadchodził ten moment, kiedy wszystko się zmieniało. Wszystko jakoś tak przekręcało, jakby nagle się włączał i odskakiwał, uciekał, brał ten przeklęty, brunatny kocyk z dziurkami, niby gruby, ale jednak… jednak jakiś taki dziwnie aż nazbyt znoszony. Nazbyt wytarty… jakby to nie on wycierał, ale jego wycierano. I morze tego naprawdę nieznosiło. Bardzo…

Może i przeczuwał, że morze go chce, może i zauważył ten mało dyskretny transparencik i żetony porozkładane po kieszeniach, zrobione z muszli z głębin nieodkrytych… może, ale czasem wiedzieć i jakoś tak nie do końca wiedzieć, jest lepiej. Zwyczajnie. Wiedzieć, ale nie do końca… zdawać sobie z tego sprawę.

Nie do końca.”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Ostatnio wpadłam na vloga, w którym ludzie opowiadają o tym, że wracają do Polski z Anglii, czy innej tam Szwecji. Wiecie, niektórzy po prostu wyjeżdżają rzeczywiście tylko na chwilę. Nie zakochują się w innym świecie, onej jego inności, odmienności, a może i odnajdują właśnie siebie tam…

Gdzieś, gdzie się nie urodzili.

Ale przecież pojęcie ojczyzny jest… w szczególności dla mnie, no bardzo płynne. Nie znam swojego ojca, więc mnie wszędzie może ta ojczyzna przypasować. Znaczy nie no, nie wszędzie… jednak to zawsze musiała być północ i kawałek starego Egiptu. Bardzo, bardzo starego. I to tylko na chwilę, bo za ciepło, za sucho, nie no, gdzie są drzewa, nie te drzewa, o krokodyl!!!

No więc…

No więc jakoś tak zaczęłam myśleć o tym, czy bym mogła?

I uświadomiłam sobie, od razu, dość raptownie, że nie… przecież nawet do Polski pojechać na chwilę nie chcę. Więcej, mam koszmary, że mi każą i tak dalej, wiecie jakie to szaleństwo… po prostu nie mogę, nie, to nie dla mnie… nawet jedzenie z polskiego sklepu jest… jakieś dziwne. Nietakie. Od razu po zjedzeniu człowiek dostaje i wzdjęcie i sraczkę i pierun wie co jeszcze…

Unikam.

Pewno, że wciąż tęsknię za ciastami Babci, ale wiecie, to se ne vrati…

Może to właśnie o to chodzi, że ja przestałam być elementem tamtego kraju już dawno temu. Nawet jak jeszcze mieszkaliśmy we Wrocławiu. Mocno mnie odrzuciło od rzeczywistości i państwowość… nie, to nie dla mnie. Zwyczajnie, jakoś tak. Po prostu. Sorry misie!!!

Ale…

Po pierwsze nie mamy telewizji, to nie kieruje naszym życiem. Nie mamy telewizora, nie mamy i innych rzeczy, które dla ludzi zdają się być wszystkim. A już w szczególności szczególnej tam. Tam, w tej części, której nie rozumiem. Kompletnie. Ostatnio nawet mam problemy z mówieniem po polsku czy nawet pisaniem i czytaniem… a to ostatnie jest już najgorsze.

Zabija mnie.

Wcale nie powoli.

Okazuje się, że można mieć traumę po stracie książek. Książek, które były moją rodziną, wspomnieniami, nauką, po którą zawszę mogę sięgnąć… pomocą, wytchnieniem, rozmarzeniem… i tyle… można cierpieć i nagle nabyć dziwnego, jednocześnie pragnienia posiadania, ale też i strachu przed nimi…

Ale książki oczywiście w większości chcę po polsku… w większości… okazało się, że niektóre tłumaczenia są dla mnie dziwaczne i wolę je po duńsku lub szwedzku. No tak. Dla mnie to też zaskakujące.

… więc czy mogłabym wrócić?

Ale do czego?

Bo to nigdy nie był mój świat, może na samym początku, ale tamtych miejsc już nie ma i ludzi i drzew i ziemi pustej, zarośniętej brzózzkami i trawami tak różnorodnymi, zgubionej łopatki i wiaderka… i misia czarnego, którego chciałam, a potem przeraźliwie się bałam… ale innych nie było… nie…

Nie mogłabym bez morza i mew.

Tego morza i tych mew.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.