„Nie chciały iść spać.
Mówią, że imprezują cały czas poletni, bo wiecie, one nie rozróżniają, one tylko mają czas zimnawy i zabawowy, więc… no dobra, zabawa to też praca, ale jednak… co się uchichrają to ich. Zaginione gacie, skarpety, dziwne koraliki, co to potem się okazały, że grały i nim się cudeńko wyczerpało, to jakoś takoś, no po prostu amba im odwalała. Ale jaką miały zabawę, no po prostu mega.
Albo jak znaleźli te dziwne wibrujące cudeńka, a jakei one miały kształty, no jak te rakiety, co to kiedyś zapierdzieliły wkurniczającemu je maluchowi z sypialni. I tak z nich wyrósł, ale to potem wyszło, że chyba one drogie były, czy coś, no i trochę się sprawa rypła, ale przecież… kto by uwierzył, że to one?
Kto by w ogóle uwierzył, że istnieją?
No kto?
Ale to było lato.
One podkradzione lody i frytki, podwędzone ryby z wędzarni, postraszone mewy, ale i te, na których latały, albo ta spółka z wronami… Nie do końca mądra wiedźma wynajmie Skrzacińca bez ograniczeń i bez odpowiedzialności. No wiecie, takie to było lato, a Wiedźma Wrona… ona je kochała.
Ale nie hałas.
I nie bałagan.
Ale jakby, te wiatry, te podwiewy i zwiewy… nie, nie sprzyjały snom jakimkowleik, więc się Skrzacińce zbunkrowały i Kunstshedzie Wiedźmy Wrony Pożartej Przez Książki Pomordowane i zwyczajnie coś pędziły. I to nie kozy na zagony, oj nie, coś we flachach, butlach brzuchatych… bulgoczące i bańkujące na tęczowo… i coś co padlinką jechało oraz landrynkami migdałowymi…
Ech, każdy ma problemy.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Zielarnia” – … tak. Szukałam książki, którą będę mogła uzupełniać. Wiecie, wsadzać własne zapiski, karteluszki, dodać z tyłu kopertę i wsadzić tam zasuszone liście.
I znalazłam.
Bo to kapitalna książka. Właśnie o ziołach i o tym jak z nimi żyć. Ale nie przepełniona dziwnościami, niosąca w sobie raczej wiedzę podstawową, zbiór ziół, drzew, naleweczek… znaczy. Od początku. Książkę złożyli razem naukowcy i pasjonaci, więc jest grubo. Mamy wstęp, obszerny, 170 poduktów opisanych, schorzenia, które się nam najczęściej przytrafiają i co na nie, wraz z genialnymi odnośnikami… i jeszcze ziołowy salon piękności. Szczerze, to opowieść o ziołach, oczywiście ilustrowana, jest i zakończenie, gdzie nie zapomniano o skorowidzu, budowie roślin, co pozyskiwać… ale najbardziej oszałamia mnie właśnie ten kapitalny podział. Odnośniki, dodatki, uwagi, ciekawostki, wszelakie smaczki… bo wiecie…
Niby człek wie, krwawnik, brzoza, sosna, mięta, majeranek, kocanki… możnaby wymieniać, ale ja na przykład często mieszam nazwy, czasem czegoś czy o czymś zapomnę, więc warto… warto mieć tę książkę przy sobie.
Szczególnie teraz.
Niektórych może przerazić naukowość pozycji, innych znowu zdenerwować, że niby zaśmiecają, po co tu układ trawienny człowieka… a no potrzebny. Bo przecież warto se przypomnieć to, co niby się wie. Warto. Warto ją mieć, przejrzeć, poczytać, odłożyć, a potem zwyczajnie wracać, zadawać pytania, szukać, dodawać swoje notatki… chociaż kilku kartek pustych tu mi brakuje, ale to kredowy papier, więc raczej się nie dziwię. Dodać do książki notatnik lub własny zielnik…
I mamy ideał!!!
… rzeźba.
No więc tak, jakby to ująć… w stolicy Wyspy naszej mamy pewnej rodzaju ozdoby. Pewnego rodzaju ozdoby się znaczy… tak naprawdę to mamy ich wiele, bo są i upamiętnienia II wojny światowej, są i jakieś tam malowania, są brzydkie są ładne, rzezania czy inne rzeźby, jest i twarz w płocie, murku się znaczy… są architektoniczne perełki, ale ogrody, którym trudno się oprzeć…
No i oczywista muzea czy galerie…
Nawet pod nogi warto spojrzeć.
Szczerze, przy rynku szczególnie, się możecie poczuć jak ten chłopiec co lubił ptactwo wodne latające… no wiecie, z bajki Selmy… Nie wiecie? Ojejku, to kupa, szwedzka bajka taka, ale u nas jakoś tak, przez polityczne pomieszania i inne szaleństwa to ptactwo wodne jest zauważlne i w rzeźbie i bruku.
I na talerzu pewno też.
Co u niektórych.
Ale… o czym to ja? Już wiem, po pierwsze paznokcie muszę spiłować, bo za długie o oksymorom milimetra, ale czasu brak, nie rozumiem jak ludzie z takimi szponami używają klawiatur. Szczerze…
Nie kumkam…
Co ja chciałam?
Ano rzeźby na rondach.
I to w ekologicznym Eldorado… tak kiedyś u nas było, że wsio zieone i w ogóle. Tacy jesteśmy awesome i po prostu cmok w zadka tłok, ale… jak przychodzi co do czego, to tnie się, wyrywa, usuwa i stawia mur.
Albo kopię kościoła chyba z Nyker?
A może Nylars?
Nie pamiętam, bo staram się nie patrzeć, wolno mi, bo nie prowadzę, ci co prowadzą niestety wjeżdżają albo wyjeżdżając z miasta na ogromny szrot ze złotym czubkiem, który rdzewieje i ogólnie wygląda jak marzenie zbieracza złomu. Aż mnię samą korci, wam się przyznaję… No korci mnie to wziąć i zawieźć gdzieś… i niech mi płacą, bo posprzątałam… ale wiecie, artyst to postawił i umarł, więc pewno wartość wzrosła, albo się pojawiła, czy coś… no straszne to.
Drugie to wspomniany kościół zwany smerfowym domkiem.
Jest… dziwny.
Nie wiem jak to opisać, ale postawienie tego w kopenhadze miałoby sens, ale u nas? Przeca my mamy takie 4, a i piąty podobno gdzieś legendarny… no i… wiecie, bo cały problem w tym, że obstawić postanowili w ciągu kilku lat ronda trzy, więc… na trzecim jest taki beton wylany, uformowany… ktoś przyrównał do resztek muru berlińskiego. Wciąż nie wiem co to dokładnie i kto to…
Ale, tam wcześniej była zieleń.
Teraz jest sztuka.
Czasem sztuka zabija. Szczególnie jak dostaniecie z takiego zabytkowego obiektu broniowego, czy też spadnie na was zbroja… albo wam siada poczucie estetyki, gdy piękna lipa cichaczem nocą zostaje wyrwana by stanął domek dla Smerfów… czy innego dziwnego luda, bo nasze underjordiski tam nie wlezą.
Oj nie, mają swoją dumę.
… a o co chodziło? No wiecie, o prezent, którego odmówić nie można, a teraz trza dbać… a przecież nikt tego nie chciał.
Choć wróć… pamiętam rozmowę, a dokładniej wyzwiska kierowane ku mieszkańcom, że niby na sztuce się nie znają… ekhm, wyspy mają to do siebie, że artystów kumulują, więc widać coś nie tak… niczego już nie wiem.