„Była nią przecież… zdrową wszelako, rześką, ale nie nadmiernie energetyczną, nie… raczej tchnącą spokojem… ale też, nie dającą onej spokojności innym, bo dlaczego by miała? Tak mogliby ją zmusić?
Jak?
Przecież była oną siłą odgórną, wszelako sprawczą? Była sobą, była wielkością, była niesamowitą pięknością, która tak naprawdę miała wszystko i wszystkich gdzieś. Ale to tak głęboko, że naprawdę. Po prostu nawet byście nie wyobrażali sobie, jak głębokie można mieć studnie i piwnice. I jak ich wiele! No zwyczajnie… i nadzwyczajnie obsiana była nimi jej wszechświatowość…
Bo przecież czemu nie.
Jest Boginią, będzie nią zawsze i była nią…
Bóstwem idealnym i wszelako… nie no, wcale nie była zadufana w sobie. Oczywiście, że nie, no czemu by miała być. Była Boginią, więc jakby pewne uczucia i wrażenia wpisane były w jej akta, DNA czy jak to zwał. No wiecie, one wyższe byty też miały takie oznaczenia. Dziwnie ludzkie…
… dlatego nie rozumiała, dlaczego nagle się do niej zaczęli zwracać z prośbami o zdrowie i pomyślność ku flakom i wszelakiej indukcji wewnętrznej i gruchotaniu kiszek i jeszcze wypróżnieniom dziennym i regularnym. Szczególnie to ostatnie jakoś tak ją mocno raziło, przecież była kobietą, więc wiecie… miała prawo myśleć tak, jak chciała. Bo kobietom wolno i tyle. I tak, ona kobiecość tak pojmowała.
Bo czemu nie…
A reszta… ech, niech się odwalą.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
W lesie…
Jest mokro i mrocznie czasem, deszczowo, wietrznie, ale zdarzają się one dni, gdy złotość w powietrzu roznosi się niczym mgła, gdy wszystko jakoś tak połyskuje, gdy jakoś tak silnie, wyraziście się zmienia… pokazuje więcej i więcej skrywa i wtedy, warto pójść w las, ten niby głębszy, ten bardziej zagmatwany, las, w którym są i grzyby i wszelakie niespodzianki, gdzie są powalone drzewa i miejsca, których człowiek nie dotyka, nie zmienia, ot czasem deskę położy…
A częściej ostatnio zwyczajnie… nie ma nawet na to funduszy.
Miejsca łączone mostkami… miejsca, które są odwiedzane rzadko i tylko przez tych, którzy wiedzą, którzy znają trzy kamienie, niestare, pamiętają mostek, którego już nie ma, po prostu wiedzą, albo czują, że można pójść tędy, tamtędy i jeszcze skręcić i nagle jesteście w Arboretet. Zachwycają was drzewa z innych krain, ale też niekoniecznie z tego kontynentu. Jakby z innych światów… park w środku lesistości Almindingen, który już zaczyna się żółcić i czerwienić, ale wciąż jeszcze…
Jest zielono.
Za to jakie mamy grzyby.
Kurna, jak ufoki jakieś!!!
Trawa wciąż zielona, z drugiej strony, tutaj ona jakoś rzadko kolor zmienia, jakby chciała zaprotestować przeciwko jesiennej różnorodności, przeciwko zimowej, rzadko bo rzadko, ale jednak… no wiecie, sporadycznie, takiej białej jakoś. Białej i śnieżnej, innej, sprawiającej, że ona magiczność wybucha…
… ckni mi się ku niej.
No dobra, ale najpierw parking, bo wiecie, czemu nie… gdzieś trzeba zacząć, zresztą, na nim jakieś te listki takie pięknie oświetlone onym światłem prawie popołudniowym… zresztą, jak skończymy, już słonko będzie się chowało, już będzie gdzieś znikać, okrywać się puchową pierzynką…
Ale na razie…
Na razie…
Idziemy.
Oczywiście najpierw moje ukochane kamienie… może względnie nowe, ale jednak, to uczucie, w połączeniu z onymi… eee jodłami? Metasekwojami, kurde, ktoś zabrał tabliczkę… no ale wiecie, płaskie, nie kłuje, pachnie i ma piękną korę… czerwonawą taką. Się sprawdzi kiedyś, na razie niech będą drzewami, gdzie można się schować, popatrzeć w górę i widzieć jeszcze zielone…
A w dole już żółtawe i rdzwe i piękne…
Uwielbiam to miejsce. Czasem myślę, że mogłabym tam zostać tak na noc, ale ta droga zaraz obok, zbyt szybko się o niej zapomina i nagle coś przejżdża i człek wybudza się ze snu, idzie więc ku rzeczce, szerokiej dość, której przejść się nie da, no bez woderów, czy czegoś takiego, więc trza lądem, przejść w tę stronę, całe ono magiczne miejsce pełne wszelakich drzewności i krzewinek, onych miejsce medytacji godnych i wodności, niby to staw, a jednak…
Coś więcej.
Może nawet jakaś studnia magiczna… z wyspą…
Może?