Pan Tealight i Kaloryferek…

„Bo on się chciał przytulić.

Tak mocno i wszelako.

Do końca i na zawsze do kogoś przytwierdzić i nie ważne, że ciepło zimno, że jednak zimno ciepło… nie… on potrzebował przytulenia. Poczucia tego kogoś, nie czegoś, nie ściany, rury czy jakiegoś kontaktu, nie, nawet wolnostojąca bliskość sofy czy poduszki, dywany i zasłonki, nie… on chciał więcej.

Chciał mieć swojego człowieka, a że był dość mikry w posturze, ot jakieś 40 na 30 centymetrów, to wiecie, może i byłoby to możliwe, bo przecież czemu nie… dlaczego nie… co to, był gorszy? Zły kolor? Można przecież przemalować! Kształt, oj weźcie no, daje ciepło przecież, więc… nie no, pewno, może i klimat się ociepla wciąż, wciąż i wciąż, ale jednak, no przecież wciąż było wietrznie, wciąż bywało zimno i mogło być zimniej i jeszcze, niektórzy lubili ciepło…

Niektórzy lubili gorąc…

… a nawet parzenie!

Nie żeby on tak specjalnie, wiecie, co jak co, ale taki związek winien wynikać z obopólnej zgody, czyż nie? Normalne. Po prostu. I on o tym wiedział, nie że miał zamiar złapać kogoś, kablem przez łeb, bo tak, miał ozdobny kabel… oczywiście, czemu nie, ale jednak głupio by było, w końcu… syndrom Sztokholmski czy Helsinski, wiecie, jak zwał tak zwał, teraz pewno inne ma nazywanie… to nie gwarantuje związku wiekuistego, bajecznego, a jemu taki się śnił…

Tylko kogo by tu…”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Gråmyr…

Od czasu, gdy zaczął mnie przerażać, zaglądam tutaj rzadko, sporadycznie, właściwie, przyznaję, że unikam tego miejsca. Gdy prawie 9 lat temu, a może 7 to było? No mniejsza, najpierw jakoś tak postanowili ulepszyć ten cały zbiornik, potem ktoś przewrócił jeden z kamieni, a potem… wszystko mocniej ograniczyli, pocięli drzewa, niby sprzątają, a tak naprawdę rozjeżdżają wszystko i…

Niszczą.

Nie ma już klonów barwnych, onego dębu, nie ma, po prostu.

Samowolka?

Niemyślenie władz wszelakich? Nie wiem. Po prostu to miejsce cierpi, taki ma dla mnie wydźwięk, ale jakoś tak, chciałam tam wejść, więc to zrobiłam, może dziwnie, jakoś tak, mocno, szalenie, może kolorowo, jeśli chodzi o dwa klony, może lekko jesiennie… z ławką, która już się rozpada, której zaraz nie będzie, ale jakoś, nie żal mi tego, bo wolałabym, żeby to miejsce, poza ścieżkami żyło własnym życiem.

Normalnością onej specyficzności podmiejskiej.

Jeśli można Gudhjem nazwać mieściną… LOL

No wiem, fiskerleje, wioska rybacka czy co tam, ale jednak, na to miejsce, w znaczeniu wyspową specyfikę, to jednak miasto. No weźcie no, prawie dwa sklepy całoroczne. Prawie, bo marny wybór w nich. LOL

No ale…

Łazi se człek po onej skromnej lesistości, tu coś złamane, tam coś szemra, tam coś jakoś tak piska, sarna przebiegnie, zające na polu, a w wodzie… no właśnie, to jest dziwne, w wodzie coś niby jak skrzypy, niby jakiś inny włochaty świat i jeszcze, wciąż, lilie, gotowe by rozkwitnąć… pewno susza je męczyła…

Ale teraz, ślicznie podmokle.

Może na niebie połowa księżyca, ale i słońce wali.

Wciąż ono niesamowite światło gdzieś pełza, pełga, wszelako pojawia się i wszelako znika, jakoś tak nęci i mami, więc ona woda, wraz z tymi pluskami, tam coś wskoczy, tam wyskoczy, za mną kamień z rycerskimi twarzami, a przynajmniej ja wciąż je widzę, chyba, albo mi się znowu mami…

Albo mi znowu…

Uciekam przed jakąś parą ludzi, którzy nie mogą po prostu być i staję na kamieniu zanurzonym w wodzie… jakbym była częścią tego miejsca, znowu, a może od nowa? Jakby mnie namaścili, namaszczali, na jakową boginę pokręconych… znowu, jakby wybaczali, ale i się kajali… dziwne te uczucia i pojedyncze, kolorowe liście w wodzie… i gdzieś tam droga i gdzieś kogoś słychać, ale tak naprawdę…

Jeste tylko ja i drzewa.

Nie wiem jak długo jeszcze będziemy…

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.