Pan Tealight i Zezwolenie…

„Nie czekała na nie.

Nie…

… w ogóle go nie oczekiwała, nie chciała nawet, wyrzucała światu, że ona, co tam ona, ona nie musi, nie ona, nie potrzebuje, nie jest zobligowana, by o nie zabiegać nawet i jeszcze… oczywiście, no przecież jaby co, to nie chce na papierze ino. Jakby co, to dla niej od razu wyłącznie w kamieniu rytym i to ładnym, co jak co, ale kamień musi być jakiś taki, no jakiś taki specyficzny, jakiś taki jej.

Prawdziwie.

Ale jednak zdawała sobie sprawę z tego, że przecież świat opierał się na onych papierkach. Może i nie do końca papierowych obecnie, ale jednak, wiecie, papier też dobrze było mieć, albo plastikową karteczkę, żółtą taką z białymi wstawkami i niebieskie karty plastikowe, oj tak, pełne jeszcze były prawdziwą magią…

Wszystkim.

Zezwoleniem na wszelaką swobodę.

Jednak Zezwolenie?

Nie, ona go nie potrzebowała. Nie ona, jak już, to tutaj, z jej rąk można je było, tylko i wyłącznie, odebrać. Tylko i wyłącznie, bo nikt inny nie był zobligowany i namaszczony, by go udzielić, wypisać, wyryć, wszelako ozdobnie nawet może i nadmiernie, wiecie, ta odrobina przesady… ech…

Czemu nie?”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Z cyklu przeczytane: „Maria Curie” – … pierwszy raz wydana, w pełni, niecenzurowana… wszelako nietypowa, spisana przez jedną z córek… jedną z dwóch córek, bądźmy tutaj matematycznie dokładni…

Biografia.

Biografia kobiety, o której świat wciąż nie zapomniał, ulice wybrzmiewają jej nazwiskiem, mieszkałam obok jednej, więc wiem. Wciąż nie wszyscy wiedzą czy nazywała się ino Curie czy Skłodowska – Curie, czy Curie – Skłodowska… i tak naprawdę, czy była nudną kujonką w czarnych szatach, co wyrwała Francuza, czy jednak kimś innym. Urodzona w Polsce, ale jednak kształcona we Francji, córki, jak sama mówiła, chciała wychować na Francuzki z powodów osobostych, bo Polska…

Bo Polski wtedy wciąż nie było przecież…

Ale… Oto lekko sfabularyzowana czy też może i mocno epistograficzna opowieść o kobiecie. Tak, dokładnie, kobiecie. Nie tylko naukowcu, kujonie, pragnącej onego spełnienia w danej dziedzinie, ale przede wszystkim kobiecie, która… miała wyjść za mąż, ale nie wyszło… wiedzieliście o tym? Pewno nie, sama czytała jej autobiografię i nie pamiętam tej wzmianki. O kobiecie, która kochała rodzinę ponad wszystko, ale czy ponad rad? Prominiotwórczość?

O matce… w końcu autorką jest ta… „bez Nobla”. No co? Tak o niej mówią wciąż, ta córka bez Nobla, w tej rodzinie toż to dziwactwo… Książka spisana przez tak zwanego wolnego ducha, córkę młodszą, która wielu spraw nie widziała, ale też i wiele spraw, jako właśnie dziecię mogła dojrzeć, bo kto by na dzieciaka uwagę zwracał… tak to już jest, małe pod stołem schowane…

O naukowcu.

Słynnej postaci, części historii i nauki…

To piękna powieść, ale wiadomo, inna. Kompletnie inna niż biografie czy autobiografia, wspomnieniach tych czy tamtych… tak, na pewno jest istotną częścią opowieści o bohaterce, ale… ale to wciąż opowieść dziecka. Piękna, jednak naukowo… szczupła. Wszelako pozbawiona jakiegoś indeksu, przypisów większych… czegoś, więcej. Nie wiem, nie do końca mnie przekonuje, ale wiecie, może po prostu, zwyczajnie… nie potrafię cieszyć się z tej drobiny informacji?

Nie wiem.

Niektórym nie pasuje wydanie, bo miękka okładka, jeśli chodzi o mnie, odporna. Żółty wali po oczkach, nęci, promieniuje…

Warto. Na pewno.

Warto, jeśli się chce ją poznać, uzmysłowić sobie, że to był zwykły człowiek z pasją… ale warto nie patrząc na poprzednie wydania, inne powieści. Warto jako puzel z życia opowiadanego…

Havgus…

No tak, bo przecież ta cała mgła, dym, czy cokolwiek mogło to opisać gdy jeszcze słońce paliło, wrzało, niebieściło światłem wszystko, obmywało masę turystów, a był to zwykły dzień, więc sorry, lecz miejsowych to wiecie… byli ino tacy, co jak ja w pracy… co jak ja, zwyczajnie wyjść musieli.

Z tego samego tłoku, wyrwałam się i ruszyłam za chmurą… wiecie… jakoś tak skałami… kurde, trudno było, myślałam, że jakoś damy radę się złapać na Nordhavnie, ale się nie dało, się okazało, że niesamowite chmurne mglistości rwały się o ostre szczyty skał i wnikały w ziemię, ale za Gudhjem, już na ścieżce w kiernku Salene… wciąż po prawej miałam niebieskość…

Dopiero przy kamieniach…

Tak…

Tutaj usiadłam i zwyczajnie czekałam. Na oną chmurę, niczym statek ufoków z Independent Day 1… unoszącą się nad wodą, ale powoli dryfującą ku ziemi. Ku kamieniom, ku mnie, z niej nagle wypadła łódka, mknąca ku słońcu, ku portowi, ku innym, a ja… ja siedziałam.

I nagle zrobiło się i mokro i zimno.

Wilgotność wprost z równika, a mroźność powietrza z Kiruny, gdzie podobno śnieg już spadł był na chwilę…

Jest w tym coś tak bardzo niesamowitego.

Coś tak one and only.

Coś…

Naprawdę, to było przeżycie. Nagle z gorącego, jesiennego dnia człek przeniósł się w mokrą zimę. Bezśniegową, ale jednak wszelace mokrą. Wilgoć wkracza w człowieka, ale dziwna ona wilgoć, tchnąca solą, rybami, wodorostami, morskością tak mocną i wielką, pierwotną… jakby to byt był jakiś ten havgus a nie tylko mgła idąca od morza. Nad nim się skupiająca, kumulująca w talerz, kulę, rosnąca, a potem, nadchodząca powoli, jak ktoś mniej wrażliwy, to nic nie poczuje…

Ale jak ktoś porąbany, to od razu ma jazdy.

I dopadłam jej, onej kuli i omotała mnie… i nagle wszystko dookoła mnie zniknęło poza onymi kamieniami, jakby ktoś, przytulił, ale prawdziwie, jak Babcia, bo tylko ona robiła to naprawdę… tylko ona…

Jakby ktoś odciął zło wszelakie, jakby zabrał problemy…

Jakby.

I tak można było siedzieć patrząc na one mglistości pożerające oną słoneczność. Jakby ten wilk mityczny naprawdę w końcu zdecydował się na ono słońce. Bo wiecie, takie jest życie, że mity się uskuteczniają ostatnio. I błękit znikał i nagle wszystko stało się nie gorącem, a zimnem, szarością, dziwną, nagłą ciemnością…

Po prostu.

Ale w końcu musiałam się ruszyć. I tak jakoś spędziłam sama na zewnątrz ponad 4 godziny… łażenia, wspinania, zdjeć i zamyślania się… oddychania… wiecie, zwyczajności takiej, skalnej, nadmorskiej. Na drodze oczywiście widać było nic i fajne to nic… bardzo fajne. Szare, mgliste, klepiące po pleckach.

I już…

A po drodze Chowaniec mnie złapał i poinformował, że chyba mi odbiło… możliwe. Możliwe, że na pewno.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.