„Oj wiadomo było, że Wiedźma Wrona Pożarta kochała pocztę dostawać… znaczy wiecie, dostawać taką, jakiej chciała, a nie zawsze taką, jaką w rzeczywistości częsti dostawała, ale… choć z zakupami nie było jej po drodze, no przerażały ją zbyt często, to jednak… pudełeczko na progu, grubsza koperta… hmmm… to mogło upiększyć dzień. To mogło sprawić, że łatwiej oddychała, że jakoś tak znowu chciała żyć, chciała, z powodu pierdołki, drewna kawałka, muszelki…
Znowu była sobą.
Tylko dzięki pudełku…
A jednak, kurcze, ostatnimi czasy jakoś tak wolała gdy listonosz nie przybywał. No chyba, że magiczne pigułki miały przyjść, na to czekała, tego wypatrywała, to zawsze trzymało ją jakoś przy życiu, ale jednak inne sprawy powodowały, że czuła się przytłoczona, a nawet przerażona… strach był w niej zawsze, ale jednak wiecie, czasem przysypiał, czasem jakoś zajęty był czymś innym…
Czymś…
A nie nią.
Znaczy bez urazy, tylko tymczasowo, jakby był bardziej przyczajony, ale nie, że jakoś tak, od razu sobie iść, gdzieś do innego człowieka czy nibyczłowieka, czy jakiejkolwiek istoty i tak dalej…
… ale… to tamto owamto, psychiczne zawirowania, wszelakie zamyślenia, wszelkie wiedźmie szaleństwa i popierniczone mózgi…
Mniejsza o to.
Pudełko się pojawiło…”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Tjurpannan.
Właściwie, to bardziej czucie, już sama nazwa jakaś taka… szczerze, szwedzki, to fascynujący język jeśli chodzi o zasłuchanie się, o oną muzykę. Niby da się zrozumieć jak człek czyta, da się jeśli znacie duński czy norweski. Po prostu się da. Tutaj z kontekstu, tu, że słowa podobne, bo że tam jakaś literka w środku, a tam, kto by się przejmował… no dobra, to, że na lody mówią szkło trochę męczy anglojęzycznych, ale nie ma boja… zaśpiew, ona skoczność słów…
Mnie urzekła.
Ale weź tutaj na czuja wiedz jak wymówić Kivik czy Kiruna, lub właśnie Tjurpannan. Ciurpanan… tylko, że ta głoska na początku, zetknięcie języka i przody podniebienia, muśnięcie zębów, niczym coś elfiego…
Niczym…
Z drugiej strony, samo miejsce jest takie i choć najpierw mijacie wywalone skały, powalone drzewa, dowiadujecie się, że przemocą tutaj utrzymują ziemię taką, to i tak, stojąc na tych skałach, patrząc na morze, pławiąc się w solance, wytrącając z siebie wodę… i tak nie możecie zrozumieć…
Jak to wsio powstało?
Jak można tego nie kochać?
Albo się tego bać?
Ale od początku.
Znaki prowadzą, nie ma boja, parking spory, wybieramy czerwoną ścieżkę, ale tak naprawdę i niebieskiej trochę i już wiemy, że czasu za mało, że powinniśmy zostać tutaj dłużej, do zachodu słońca, przyjść, gdy jest sztorm, co zalecają, przyjść gdy są chmury, gdy mgły się podnoszą…
Prosto z parkingu – darmowego, spokojnie – idzie się jakieś podobno 2 kilometry? No nie wiem, chyba dookoła, ale… tupu tupu, praży słońce, po prawej jakieś domki, szaleńcy mieszkający na skałach, po lewej pustkowie, gołoborze i wszelakie pastwiskowanie się dla szarańćzy i innej zwierzyny. Nawet konie podobno można spotkać, ale jednak nie tym razem, nawet owiec nie było… tylko droga, potem widok… niesamowity, jakby na wieczność, a za nami ławeczki i kaffe pod chmurką. Serio, przycinają nawet krzaczki, krzesełka, leżaczki drewniane właściwie, są… opisy wszelakie, ino swoją kelnerkę przynosicie i możecie leżeć i patrzeć…
… ale ja nie chcę leżeć i patrzeć, ja chcę macać.
Czuć i dostać muszelę!!!
Albo dwie.
… więc idziemy dalej, pali słońce, droga sucha, woda w plecaku chlupocze zachęcająco, niby człek się kąpał dwa dni wcześniej, pływał znaczy, ale już nagle znowu chce, a woda z daleka migocze… i te domki i dziwacznie nadmiernie podniecony piesek szczekający jakby go wszelakie demony weganizmu opadły…
Hmmm…
Gdzie ja jestem?
Właściwie, wszystko mi jedno gdzie jestem, bo przecież to, co chcę zobaczyć, dotknąć, czego doświadczyć, jest przede mną i jakoś ludzi ino para może dwie, więc tłoku jak zwykle brak, może później będzie ktoś? W końcu onych ścieżek kilka, ale na razie, sucha droga, obniżająca się do morza…
Oj, z powrotem będzie zabawnie… c.d.n.