Pan Tealight i Wzew…

„… wzywało ją…

Coś.

Coś znajomego, ale też intrygująco nowego. Coś wszelako niesamowitego, ale też budzącego oną gęsią skórkę, jakiś dziwny dreszcz, może i mieszanie w żołądku, może i jakieś głowy zawirowanie…

Coś…

Nienazwanego, ale też może i niepotrzebującego onego imienia, nazwiska, numeru PESEL, czy innego obtatuowania. Czipa pod język, strzykawki w dupę i jeszcze… po prostu nie potrzebowało. Zwyczajnie. Było wzewem… zwem, wszelakim głosem, czuciem i uczuciem, które jakoś tak dotykało ją, wszelako mieszało jej w głowie, mocno i nagminnie dziabało ją w mózg i duszę i serce i wątrobę… bo wiecie, nigdy nie wiadomo gdzie kto ma to coś. Ono coś, co odpowie…

Coś…

W Wiedźmie Wronie Pożartej Przez Ksiażki Pomordowane.

Podejrzewała co to może być. Umiała nawet umieścić na mapie palec, czy też zakręcić kółko dookoła pewnych rejonów, które sprawiały, że jeszcze oddychała, że jeszcze jakoś dawała sobie radę by… być. Jeszcze, na razie, może przez chwilę lub chwil kilka. Może i jeszcze tydzień, czy dwa, może…

Tylko, problem był jeden…

Chciała mu odpowiedzieć.

Pewnie i pozytywnie.”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Nowy dzień, nowa przygoda…

… znaczy, po poprzednim, wiadomo, trudno przebić łosie, ale czemu nie spróbować, co nie? No weźcie no… a tymczasem w rzeczywistości połowa już września, tak naprawdę, na Wyspie pierwsza połowa była strasznie dziwaczna, sucha i gorąca, chociaż emperatura mierzalna ino powyżej 20C? O co chodzi… spać się nie dało, dopiero po 11tym jakoś coś puściło…

Ale wróćmy do Szwecji…

Bo przecież, czemu nie?

Dzień czwarty, to był typowy wyspowiacz na wyjeździe. Wiecie, gacie są, w różnych rodzajach, a nie jednym, są i portki, są te Fanty w tylu smakach, no wszystko jest i człowiek lekko wydaje się być mocno oszołomiony, a może raczej zaskoczony? Tak naprawdę włazi do sklepu, a tam nie ma wody, znaczy wiecie, tej, co nie robi psyt… bo jak się okazuje, to nawet te, zwane niegazowanymi, to jakoś tak psytają. Wsio ma w sobie sól, czy coś tam, niby pisze woda, a jednak…

Naprawdę.

Okazuje się, że zdatna do picia z gwinta jest tylko najtańsza z ICAy.

Ale dostać ją… to po prostu wysiłek ogromny.

… więc poszukaliśmy wody, potem te portki, nagle się okazało, że łażenie po sklepie z gaiami, które lubię, no sportowym, to zwyczajnie jak wycieczka sama w sobie. Ja pierdziu ile tych marek, kolorów i wzorów i wsio sztuczne, śmierdzi, ogólnie mówiąc parzy mnie już na sam widok!!!

Ale, w końcu są i portki, pół dnia minęło, człowiek zdechnięty, to chodźmy na plażę, bo przecież w Tanumshede to fajna plaża jest. I wiecie co, były na niej meneski!!! Kurde mole!!! Ja ludzi nie widziałam od dawna.

Bardzo…

Oczywiście strachliwe dupy ino włażą do wody i uciekają z niej… więc…

Człek musi się pokazać.

Nic to, że kostki mi od razu wrzeszczą bólem. Włażę…

Wylazłam kontrolnie, rozmasowałam achillesy i jechane, nie ma zmiłuj… ja pływam, kuźwa jaka ta woda słona, ja pierdziele aż w oczy parzy? Czy to tak zawsze było? Czy być powinno? W ogóle nie ma ostryg, a tyle ich było rok temu… żadnych muszli, rzeczywiście bez ludzi było lepiej…

Bo to ich wina.

Kąpiel super, ciało się przywyczaja, ludzie się dziwują, a dziwujcie się, w końcu co… dobra, może w końcu zaczęłam słabnąć, ale się udało. Tyle pływania. Tyle soli. O rany, mogę robić za dosypkę po frytkach. I jaka to dziwna sól. Naprawdę, taka, słona, ale wiecie, nie chemiczna, znaczy pewno że to chemia… no kuźwa, chlorek, a jednak… jednak smakuje inaczej. Naprawdę…

Ale… na dziś, po tym pawiu i łosiach, zamówiłam sobie randkę pod skałą.

I rybe z frytkami.

Zresztą, te wszystkie ludzie to dla mnie za wiele, ja chcę jeść, pić i zwyczajnie połazić po Fjallbace. Po prostu. Bez przymusu, choć kurde, ale gorąco, a ja gacie mam mokre, bo przecież stroju nie używam… bo po co? No weźcie no.

A miasteczko piękne takie, ja pierdziu.

Cudowne jak zawsze mimo onych robót… które oczywiście doprowadziły do tego, że poleźliśmy drogą, którą nie szliśmy i zobaczyliśmy miasteczko z innej strony i naprawdę, piękne to było. Dowiedziałam się, że ludzie sól sobie wylewają na ogródki, czy dookoła domu, wiecie, wodę morską, no i muszele kładą wszędzie i jeszcze, no te domki, okna, drzwi, ogródki, drzewka…

Naprawdę.

To jest magia.

Ryba z frytkami w porcie też magia. Oczywiście w tym samym miejscu, wiadomo, przy wodzie, przy skale, przy wszystkim… słońce wciąż parzy, ale w cieniu to po prostu ulga i wieje mi od gaci strony. Ryba była zajebista i frytki w gazecie też. I sałatka, choć sałatki bym chciała więcej, rybę oddałam Chowańcowi.

A co!

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.