Pan Tealight i Ceramiczna magia…

Koło pojawiło się jak wszystko w tym miejscu…

Z Nienacka.

Dziwnego miejsca, zdolnego wyprodukować wszystko i wszystich, każdego i rzecz, sprawę wszelaką, cokolwiek wymarzone i to, co całkowicie nienznane i jeszcze, to wszystko, co naprawdę nie jest prawdziwe i nieprawdziwe i znajome, no i jeszcze wszystko to, co wszelako zaskakujące…

Wiecie, z Tego miejsca.

Tego, do którego wracały pewne części garderoby i już nigdy nie wracały, gdzie gubili się niektórzy, a potem uznawali, że tak naprawdę w końcu się odnaleźli i jakoś tak było okay, no w końcu, zwyczajnie. Normalnie nawet, co niektórym fundowało spory szok. Tym bardziej potężny, że… no cóż…

Sprawiał, że nie wrcali.

Bo i po co?

A jednak ono się pojawiło, więc coś się musiało tam zmienić, czy jednak, miało jakąś misję? Albo co gorsza, mu zapłacili? Wiecie? Naprawdę dużo. W czym tam kolwiek przyjmował, wiecie, obierki, liście zeszłoroczne czy kupy ptasie. Jakoś tak ostatnio wsio było walutą…

Koło Garncarskie.

I to dodatkowo takie wielkie, porządne…”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Z cyklu przeczytane: „Na szafocie” – … taaak… przyznaję, że jakoś tak się zagubiłam i po pierwszej części trylogii Cromwellowskiej długo nie mogłam trafić na oną drugą. Przez jakiś czas była niedostnępna, na horyzoncie pojawiły się nowe książki, notatki mi zniknęły, no wiecie…

Skleroza.

Ale w końcu…

Dobra, zaskoczyła mnie rozmiarem. Strasznie mnie zaskoczyła oną chudością, jak na powieści z tej serii oczywiście, ale jeśli chodzi o zawartość merytoryczną, opowieść o powolnym odchodzeniu Anny B., cóż…

Jest niesamowita.

Bo tak, oczywiście, że całą masę książek poświęcono jej życiu. Jej naszyjnikowi z literką B, jej bratu, siostrze, rodzinie w ogóle, powiązaniom, powikłaniom, myśleniu, czarownictwu, naukowości… wiecie, jak kto chce to oglądać, tak może opisać, z któego miejsca siedzi i patrzy, tak to widzi…

Ale nie Mantel, o nie, ona oczywiście skupia się wyłącznie na swoim bohaterze, a jest na czym, bo przecież śmierć, czy też na początku ino odejście, odesłanie królowej, może się dla niego okazać bardzo trudne. Może i nawet śmiertelne… ale przecież on wie wszystko, a przynajmniej tak się wydaje…

Piękna, niesamowita, choć przecież historia tak znajoma, nosz kurcze, ta książka POWINNA być, przynajmniej dla mnie, nudna, powtarzalna, a nie jest. Jest jak odkrycie, jak ponowne poznanie… albo lepiej, pierwsze… pierwszy taki rzut oka na ten czas, tamten świat i na niego. Polityka aż nazbyt doskonałego. Człowieka, może i lekko przerysowanego względem dobroci, ale… któż z nas nie chce uwierzyć, że choć on takim był? Naprawdę dobrym i genialnym…

Naprawdę…

Człowiek długo na to czekał, wiele poświęcił, wciąż dostaje w dupę, ale przynajmniej pisząc to może siedzieć na swojej kryształowej górze, otoczonej płotem z różanych krzewów – no dobra ino z jednej strony, ale weźcie no, jakby to w bajce brzmiał… że żyła sobie tam Wiedźma, co to za płotem, ale ino z jednej mniejszej strony kłującym, czekała na onego wybawiciela, sponsora od kartek i stron…

No brzmi kiepsko, więc zostańmy przy krzakach różanych i nie przypominajmy, że Wiedźma na sponsora może sobie czekać, ale nie w takich wymiarach jak się wam może wydawać, no weźcie no, tosz to, jak to Pawlak mawiał: „ona żeniata…”. No więc sponsor ma się ino zakochać w jej sztuce, bo ona chce czytać i tyle. I pisać chce i tworzyć i właściwie być w ciągłym pracowniczym amoku, bo psychicznym tak w życiu lepiej, jak, wiecie, mają ciągle coś do roboty.

Ciągle.

Bez przestankowych znaków nawet.

Ale na onej górce siedząc widzę pola i widzię chmury i co chwilę coś pada, a potem znowu wychodzi słońce i one chmury czarują swoimi wypukłościami w naprawdę erotyczny sposób, no szczerze…

Świntuchy. LOL

Ale jednak, one chmury, te błękity, niebieskości, szarości, biele we wszelakim natężeniu, słońce, światło, cienie kładące się na drodze, wszystko to, ona pustka, bo przecież tam morze, tam morze lekkich wzgórz i pól, w oddali dwa gaardy i jeszcze… jakieś drzewa, no i ono pragnienie, by jednak…

Mieć więcej.

Ciągle gdzieś, dokądś przec…

I ten promień, co to się gdzieś poza drzewami, ponad polami coś oświetla… i nie wiadomo co to… i człeka zaczyna ona fantazja opętywać, znowu i znowu i znowu jeszcze mocniej, więc naprawdę doszukuje się tam smoków i zamków, ale przecież sam siedzi na kryształowej górze…

To w świecie granitowym nie jest trudne.

Weekend się kończy i nie wiadomo co będzie czego nie… i wszystko, nawet w tym małym świecit wydaje się być tak bardzo przerażające, tak bardzo pokręcone, męczące i jeszcze anormalne, że już…

Nie ma nic bezpiecznego.

Nic kompletnie i dziwnie po prostu będącego sobą.

Nic.

W takich warunkach, to najbardziej niebezpieczne jest ono zapatrzenie się na to niebo takie dziwnie niewinne, niebieskie, błękitne, na one obłoczki i chmurki wszelakie i jeszcze… jakby wszystko było jak zwykle, a przecież gluty w brzuchu zwane flakami podpowiadają, że co jak co, ale nie jest jak niegdyś, drzewiej bywało… oj nie, jest już dziwnie… za bardzo, za mało i za dużo…

Za…

No popatrzcie na coś takiego jak glamping… no szczerze, kurde, obecnie i tutaj jedna z najpopularniejszych i najbardziej poszukiwanych metod wypoczynku… szczerze ludzie, tosz to naprawdę, ja już nie wiem…

Trochę śmiesznie.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.