„Chodziła za nim…
… nie wiedzieć dlaczego, na onych swoich obutych, ale nie że wszystkich, wiecie, jednak pewno każda z tych palczastych wyrostkownic miała swoją osobowość i imię i na pewno linię emerytalną czy coś… Na onych wspomnianych niezliczonych nóżkach, których nikt nie potrafił zliczyć, bo niektóre się łamały, niektóre na przykład się czasami chowały, a czasem nie chowały do onego piłeczkowego wnętrza, a inne znowu odpadały, biegły za nią, stawały się swoimi, własnymi tworami, a potem, wiecie… wracały, albo i nie, niektóre zaś dziwnie zasuszone były, inne znowu wyrastały w zwielokrotnionej formie, jakby lekko podróżba Bagażu czy coś?
No ale…
Chodziła.
Niby się toczyła, a jednak raczej tak chodząco. Bo wiecie, girki się liczą, co nie, chociaż jakoś tak nie mogli się ich doliczyć… chociaż też, jakoś tak, no nie mogli się zabrać by dokładnie je policzyć.
Szczerze.
No i jeszcze higiena.
Tia, to był jednak problem. Jeszcze te obute, to wiecie, no problem, ale jednak te nieobute, te niektóre pokrwawione czy cfreepy wyglądające, kurde, niczym coś przekształcającego się w jakąś pazurzastą potworność, która niepasując do ogółu… tia, wciąż mowa o piłeczce tenisowej, wiecie, jebnooczny kolorek i tak dalej i te nóżki i jeszcze… no tak, właśnie to, wiecie, normalność…
I łaziła za nim.
Niczym kurna mikropiesek jakiś…
Ale nie szczekała. Nie…”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Zachody słońca…
Ech, one ukochane przez wszystkich słońca zachody, wiecie, jak się tak dziwnie mieszka, że po prawej zachodzi, po lewej mi wschodzi, to jakoś tak ma się i to i tamto i jednocześnie, jakoś nie ma się niczego…
Bo o tej porze roku słońce wschodzi tak szybko i tak wcześnie, że czasem człek się załapie, ale grzeje i parzy i pali tak bardzo, że nie chce się zbyt długo tego podziwiać. A zachody słońca, ech, jakoś tak ostatnio nie są widzialne. Znaczy są, pewno, istnieją, gdzieś tam, ale noce są tak jasne, że naprawdę, nie wie czy jeszcze istnieją. A może już ich nie ma, podobnie jak ciemności?
A może…
No ale, czasem, ponieważ mamy taki czaderski biały płotek, znaczy żywopłot, który o tej porze roku kwitnie i pachnie, może i lekko oszałamiająco, ale jednak… niczym ona panna mołoda, wiecie, co nazbyt wiele zainwestowała w kieckę i welon i jeszcze ma tren, gigantyczny, niczym księżna Diana…
Serio, tak wygląda…
Pojedyncze gałązki aż się uginają pod onym kwieciem, by jesienią zamienić się w liściejową ferię kolorów… ech… wygląda to mega szczególnie z domu, gdy spoglądacie na przykład z ciemnego, kobaltowego pokoju, ponad roślinkami na parapecie, przez oną szklaność w tę biel…
… biel poruszającą się czasem…
Jak szczęście mamy i powieje.
Bo wiecie, fala gorąca nadeszła.
I osiadła na Wyspie i się chyba aż nazbyt dobrze ma.
Pewno dlatego nad onym białym żywopłotem czaem, gdy wieczór nie jest już zachodem słońca ino oną dziwną jasnością, unosi się pasmo pudrowego różu, a nad nim pudrowy błękit i wszystko to wygląda tak dziwnie niewinnie, tak dziwnie szalenie niemożliwie, wiecie, to naturalne, zwykłe, proste, przez wielu niezauważalne piękno, więc… czasem jak się przystanie i pokaz akurat trwa w najlepsze, wciąż czuć przekwitający, ale jednak, bez i konwalie, które w końcu wylazły i coś jeszcze, jakąś dziwną słodycz, czy to głóg, czy coś innego, nie ten lekko jedzie…
Przekwitający rzepak?
Wszystko jest zapachami teraz, gdy nagle mamy przerwę w gównianej polewance… no wiecie, nawożeniu pól. Czy to przez suszę, czy jakoś tak w końcu nadszedł ten czas, ino tutaj pachnie, słodko i ciężko, więc naprawdę można poczuć się jak w perfumerii, czy coś. Rąbana Sephora?
No co?
Nie znam się na sklepach…
A mówiąc o sklepach, to podobno mają nam znieść maseczki. Nie wiadomo jeszcze tylko czy na promach też, ale na pewno w sklepach. I wiecie co, nie wiem jak to będzie, bo już teraz człek jednocześnie się dusi i czuje dziwnie bezpieczniej taki zakryty. Kurde, mój mózg, chory i porąbany, naprawdę źle to przyjmuje. Zewnętrze zaczyna być jeszcze straszniejsze…
A myślałam, że gorzej być nie może.