„Wszelki Bóg Zastołości czuł się ostatnio bardzo ociężały.
I to tak naprawdę.
Jakby miał na sobie kombinezon ze stalowych kulek, a każda z nich wysadzana była szkłem i igłami ostrzonymi spojrzeniami starych bab zazdroszczących innym, że i oni nie cierpią jak one… albo młodym zazdroszczącym starym tych no wiecie, aut, kasy, co to z nieba spada… jachtów?
Jakby w rzeczywistości dusiła go niewidzialna, aczkolwiek żelazna dziewica, wiecie, ta sama, co najpierw obiecała, że będzie inaczej, pięknie, pocałunki, róże, przytulaski, biadek pod brodą, wysprzątana kuchnia i uprane gacie tylko za pierścionek, słów kilka, chabazie jakieś i…
Jakby naprawdę coś nabroił i teraz mrówki torturówki po nim łaziły, niby nie czuł ich łapek, parzących, ale czuł one zębiska, pokryte jadem palącym coś pod skórą, drażniącym emocje, ajkieś nerwy, o których nie miał nawet pojęcia, a które w dzieciństwie drapała ino ona ciotka, co to się jej tak strasznie bał. Zawsze jak przyjeżdżała na jakieś wakacje czy urlopy, to wiecie…
Uciekał.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „W cieniu zła” – … dobra, oczywiście, najpierw był „Szeptacz” i coś mnie podkusiło, by wraz z nim kupić i tę powieść. Wiecie, takie dwa w jednym właściwie, a ostatnio nacięłam się na kiepskich autorów, nawet jednak książka rąbnęła w ścianę, na szczęście najpierw odbijając się od fotela, miękkiego, onym łukiem poleciała, więc ścianie nic się nie stało.
Wiecie, ona drewniana, więc krucha no!
Jakby tak walnąć…
Ale książka… hmmm, po „Szeptaczu” oczywiście wiedziałam czego się spodziewać, więc przejście od jedej książki do drugiej było bardzo płynne. Ale jednak… przejście od książki, w której ktoś poluje na dzieci do książki, w której dzieci stają się oprawcami było zaskakujące. Naprawdę polecam nie czytanie opisu. Szczerze… i nie dlatego, że tak wiele zdradza, ale po prostu lepiej wejść w tę opowieść od razu, odkrywać przeszłość, morderstwo, które naznaczyło okolicę, wchłonąć w siebie pytania, przemyśleć odpowiedzi… tak jakoś…
Być jej częścią.
Wtedy ten thriller naprawdę nim jest.
Bo przecież zawsze coś jest w starych historiach i opowieściach, w onych zaśpiewkach, wyliczankach… w baśniach i bajkach… legendach, mitach i kołysankach. Tak naprawdę, dzieci wiedzą, choć nie do końca zdają sobie z tego sprawę…
A może jednak…
Dobra książka.
Cudownie niejednoznaczna, nie piętnująca, nie karząca, wyznaczająca jako wytyczną oną szarość między nieistniejącymi dobrem i złem.
Havgus…
Najpierw jednego dnia po jednej stronie 10 stopni, po drugiej 20 i wiecie… coś nagle się zmienia w powetrzu. Wyspa niby podzielona, tamci mają pochmurność, a u nas po prostu szykują się do remontu pomostów i tak dalej…
Ale przecież nic nie trwa wiecznie…
… więc w końcu i u ns się pojawił.
Ono kroczące zimno. Ono szaleństwo kształtów i światów, lekkie wycie potępionych dusz, lekkie zmiany w powietrzu, a potem… mleko na zewnątrz. Nic nie widać, a powietrze staje się wprost lepkie.
Jakby nagle zmieniało swój stan skupienia na ten nieznany. Ektoplazma, ale nie do końca. Może i coś z duszami, ale czy dobrymi, czy złymi i czy to w ogóle ma sens i znaczenie? A nóż widelec jest to całkowicie inna forma wilgotności? A może jednak nie wilgotność, tak w ogóle… może to nie woda ino ten trumienny, trupi chłód?
Może…
Albo i inny świat nagle rozwierał welon, burzył ściany naszego i po prostu wtłaczał tutaj onych swoich uchodźców i tych wyklętych, niechcianych, a oni, smutni, wciąż zniewoleni, tak naprawdę nieświadomi naszej codzienności, kroczą wraz ze światami, które ze sobą zabrali… zagubieni w tym co je otacza, dziwnie zamknięci w swoistych kokonach onych znajomości…
I idą…
Płyną w powietrzu, zbijają w kule, a potem się rozwijają i nagle przejeżdżacie przez ten inny świat i jakbyście wpadli w śnieżną zamieć, ale bez płatków, raczej taką zatrzymaną w czasie, ale rozrywającą się gdzie niegdzie aż płatami… szaloną, praktycznie nie przystającą do onej codzienności…
I nagle…
Havgus.
Właściwie trudno go opisać.
Wiecie, każdy wie co to mgła.
Niektórzy mają większe rozeznanie między mgłą, parą, onymi firankami pond mokradłami, czy też UKejowskimi szarówkami… niektózy poznali je wszystkie, ja znam mgły wiejskie i miejskie, mgły, które tańczyły na polach oraz te, które tłoczyły się nad ciekami wodnymi i jeszcze, one dziwne… a teraz, od kilkunastu lat oglądam havgus i wciąż wzbudza we mnie dziwne uczucia.
Mieszane, może i wstrząśnięte…
A może ino zagubione?
Nie wiem.
Możliwe przecież, iż każdy ten powietrzno solny twór jest inny i niesie ze sobą inne dusze… bo one tam są. Widać je. Widać te ręce się wyciągające, one sylwetki dziwnie załamane, rozstrzęsione… czuć, tak przede wszystkim w onym fenomenie pogodowym chodzi jednak o czucie. I nie tylko o odczuwanie pogody. Onego chłodu i lepkości, przenoszenia kolorów w oną białawą szarość.
Naprawdę.
Uwielbiam go, tego jestem pewna.
Uwielbiam gdy się pojawia, smucę się, gdy nagle znika… naprawdę za nim tęsknię, chociaż to takie dziwne. Bo przecież to mgła ino… przecież nikt/ktoś… tylko pogodowa szaloność. Tylko…albo aż.
Aż.