„Widzicie, no czuły się niezaspokojone, one postanowienia takie codzienne, zwyczajne, że od dziś, do teraz, już po prostu odkładam, więcej, nawet i rzucam, lecę, odchodzę, decyduję się, przyjmuję, odmawiam, poszczę, żrę, biegnę, zatrzymuję się na zawsze… ruszam w końcu, z impetem, robię coś wolniej, coś przyśpieszam, do kogoś milej, do kogoś ostrzej, uczę się z nożem, bez noża, tomahawk…
A potem pływanie może.
Albo i tańce ludowe wymagające kiecek z dzwoneczkami…
One Postanowienia Nieroczne, które zawsze, ale to zawsze wynikały z chwili, jakoś tak, po prostu, nagle się rodziły i od razu ruszały w działanie. Bo tak, bo inaczej, bledły i jakoś tak rozpadały się w niebyt, więc… ponieważ były dość na wymarciu, to jednak założyły związek zawodowy coby po prostu się zbierać do kupy, kleić jakoś tak i po prostu, może mieć nadzieję…
Na kolejną chwilę.
Na następną.
Zbudowały mały szałas, obwiązały go kolorową włóczką, powtykały mech i kawałki folii, wiecie, ostatnio na Wyspie śmieci nie brakowało, no i jakoś tak, tuż przy Małym Moście, obok Niewielkich Trolli zamieszkały. Bo nie czuły się dobrze w tym dziwnym świecie, w ogóle.
Ale nie chciały w inny.
Mogło zawsze być gorzej.
Przecież…”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Na plaży.
Na plaży fajno jest.
I chociaż zimno, to jednak jakoś tak, widać Turyścizna jeszcze w sklepach siedzi, w sobotę to dopiero był sajgon!!! Człowiek na człowieku, rodziny z dzieciarnią, większość olewa maseczki, znaczy noszą, ale jeden maseczkę ciotki drugi sąsiada i tak dalej. Tak, wiem, obrzydliwe, ale taka rzeczywistość. Czy zaszczepieni?
A czy to ma znaczenie?
Szczerze?
Znaczenie ma plaża.
Piasek właściwie biały, bo u nas bursztyn jak już to w formie spkiej, do tego pojedyncze głazy wystające z wody, dość spokojnej, kolejnymi falami biegnącej do brzegu i z powrotem. Pozostawiając po sobie pierwsze, zieloniutkie, sałatowe szczątki i odkrywające drobne kamyczki.
Tutaj, w stolicy, tak nieliczne, szczególnie na Antoinette Strand.
Szczególnie tutaj.
Gdzie za plecami znowu pole namiotowe zmieniło swoją nazwę, a raczej powróciło do starej, co mnie jakoś uspokaja. Gdzie niegdzie w lesie pojedyncze krokusy… a ty siedzisz na onym, betonie, piasku, znaczy, no beton, bo wiecie, wzmacnianie nabrzeża, ale nabrzeże jakoś, męczone i falami i wiatrami, powoli się osuwa, odpada kawałkami, kawałami, rzuca się do morza niczym zrezygnowany samobójca… który wie, że już nie ma przed nim niczego…
Niczym…
No tak.
Tutaj czasem, oczywiście bardziej w lecie, są tłumy.
Jest wieża ratowników, jest rwetest i nie za wiele kąpieli, wiecie, jednak to morze o pewnej, nie do końca zawsze wrzącej temperaturze. Znaczy, raczej zwykle chłodne i cudownie świeże, ale czasem robi się dziwna zupa, szczególnie, gdy zamiast widoku na horyzon macie masę łodzi z golasami, robiącymi wszelakie rzeczy i nawet moja sprzeczna ślepota to widzi…
Wiem, wolność rządzi, ale tutaj miał być spokój, ekologia, a na powierzchni morza tłuste, olejowe plamy i to nie od ludzkich kremów, ale właśnie od onych zamożnych, co to dupy boją się sobie zapiaszczyć, czy coś w ten deseń…
Nie wiem…
Wolę ziemię.
Mniej buja.
A na razie, na razie siedzę na zimnej plaży, na bezludzkiej plaży. Na plaży pełnej maciupkich skorupek małży i jeszcze rozdrobnionych wodorostów, brunatnic i jeszcze… jeszcze ciszy jakiejś takiej, bo jej nie zakłóci przecież w oddali się moczący facet, znaczy kija moczący, bo sam ma na sobie one gumiaki, włazi toto po pachy do wody i czasem sobie myślę, przecież jak większa fala, jak prom, pływy rąbną, przecież może się poślizgnąć, przecież…
Ale poza tym jest tu tylko woda i słońce i piasek.
I ciastko z piekarni.