Pan Tealight i Kozaczenie…

Kozaczenie naprawdę było sobą.

Naprawdę.

Miało też kozy, zbite w takie dziwne, jaskrawobiałe, drżące plemię, włochate na dodatek, i to długowłoso włochate. Nie sfilcowane, nie, wprost przeciwnie, widać, że każda z kóz była idealnie wyczesana, a niektóre warkoczyki miały nawet plecione przez takie Minifryzki, ostatnio odkryte przez Pana Tealighta, czy też raczej odkryte na nowo, bo przecież był przy ich tworzeniu…

Pamiętał to.

Chyba…

Ostatnio pewne rzeczy jakoś mu się wymazywały z pamięci, a może i ino blakły, ale jakkolwiek to zwał, nie pamiętał pewnych spraw i rzeczy i chyba, nie było mu z tym wcale tak źle… tak źle jakby się to innym wydawało.

Jakby inni myśleli.

Bo nagle i z nienacka, jakieś dwie noce temu, dopadło go przekonanie, że chyba więcej jeszcze będzie musiał pamiętać, mieć do tego dostęp i tak dalej, wiecie, na od razu, na teraz, od ręki, a nie gdzieś głęboko… bo przecież tam głęboko to zawsze będzie wiedział wszystko.

Chyba…

Chyba nie potrafi zapomnieć na zawsze…

A Kozaczenie, cóż, słodki, włochaty, dwukolorowy, jakby zad zamoczył w białej farbie, rudasek lekki, z rogami takimi, że na ich widok Wiedźma Wrona po prostu zamiętności wielkiej doznała. No lubi takie sprawy…

Trochę to dziwne.”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Z cyklu przeczytane: „Dam ci to wszystko” – … Redondo… Tak, poznałam ją i pokochałam za jej niesamowitą trylogię kryminalną, więc jak tylko moja biblioteka zniknęła… cóż, jej książki były na szczycie tych, które należy odkupić jak najbardziej i najszybciej.

Bo do jej powieści się wraca.

Do niektórych może i dorasta, jak ta, którą znalazłam lekko zaskoczona na stronie Empiku. Wielka, twarda okładka, piękne wydanie, intrygujący opis, ale… no właśnie, ech, jakoś takoś… bez urazy, ale jeżeli od początku nie możecie przekonać się do marudzącego, wątpiącego wiecznie głównego bohatera, to powieść ta będzie drogą przez błota, męki i ciernie, ale…

Z czasem, z kolejną stroną, może i ze zrozumieniem, próbą ogarnięcia jego… nie, nie mogę, jeśli kocham, to nie byłabym w stanie tak od razu odrzucić miłości. Nie. Po prostu nie… na szczęście, ponieważ Redondo pisać potrafi, bohater w końcu jakoś dojrzewa do człowieczeństwa… powieść intryguje. Po pierwsze gdy odłączycie głównego bohatera, ukazuje się wam intrygujący i nieznany całkowicie – przynajmniej mi – świat szlachty podupadłej. Świat, w którym o wielu sprawach się nie mówi… i wtedy, nagle, coś w was zaskakuje… i…

Może problemem jest zwyczajnie rzucać się na tę powieść i oczekiwać kryminału, bo choć śledztwo, leniwe i kiepskie jakieś mamy, to jednak, nie o tym ta powieść, a o wierze i miłości. O zaufaniu i oddaniu. O rodzinie… O nagle znalezionych korzeniach, które mogą do was przywrzeć…

O inności…

Społeczeństwach, osobowościach, dorastaniu… tak wiem, należy wspomnieć i modny temat homoseksualizmu… problem w tym, że to dla mnie żadna nowość, więc… wiecie, trudno mi spojrzeć na tę powieść z tej strony. Dwóch facetów razem? No i co z tego? Rany, jak świat światem… ech… ale z własnego podwórka wiem, że wciąż niektórzy chcą LECZYĆ i tak dalej, więc wspomnę, iż powieść traktuje o homoseksualnym związku. Pięknym związku, ale też i zwyczajnym miejscami, problematycznym. No rany, jeden nie umie zaufać, drugi…

Ale… za dużo powiem.

Przeczytajcie jeśli chcecie wejść w inny świat, poznać inne miejsca i społeczności, lekka antropologia kulturowa i dodatkowo… cóż, człowieczeństwo. Bo bez urazy, ale zniszczony przez rodzinę człowiek, to wciąż zniszczony człowiek niezależnie od tego czy kocha płeć swą czy odmienną…

Lille…

Lille Krusegaard…

Wiecie.

No taaaaakie śliczne, słodkie miejsce, gdzie zwykle możecie coś wypić i zjeść w środku, ale teraz, to raczej ino zaopatrzyć się w jakiekolwiek świątezne, czy też wiosenne pierdoły do domu. Po prostu prześliczne wnętrze, które w święta przemienia się w coś więcej, a między nimi ma na półkach to, czego człek potrzebuje, lub nie. No wiecie, te wszelkie malutkie lampeczki i one wszelakie świeczki i zaiweszki, ceramikę, która pozwoli wam na zawsze zapamiętać przygodę z Wyspą, albo, jeśli tu mieszkacie, zwyczajnie kupić prezent, którego nie ma wszędzie.

No cóż, to nie jest takie łatwe tutaj.

Nawet jak wszystko jest aben.

Ale, jeśli chodzi o samo to miejsce, może i trudno tam dojecha, warto wygooglać sobie, znaleźć ich Facebooka czy Instagrama, a potem pójść na spacer. W one okoliczne lasy, bo tną je na potęgę, więc wiecie, to może być ostatnia chwila…

Tia…

Ekologia!

Ale… jak to było w sklepie… no więc byli ludzie!!! YAY. Żywi, wiecie, tacy normalni ludzie, dawno nie widziałam innych ludzi.

No co?

Taka jestem zamknięta.

Gaard w rzeczywistości mieści się nad rzeką i naprawdę urzeka swoim skandynawskim czarmem.

Powiem tak, mnie trochę gaardy przerażają, ale jednak pooglądać je sobie od środka, one belki grube, one wszelakie zdobienia, tę atmosferę. To jednak pamięć innych czasów, na brukowanym wnętrzu domostw, budynków złożonych w kwadrat czy prostokąt, wciąż słychać koła wozów, podkute końskie tańce, wszelakie meczenie, beczenie czy kurze pierdy…

No wiecie, to były inne czasy, teraz stajnia zmienia się w sklep.

Oboraz w miejsce wystawowe.

I fajno, jestem za tym!

Naprawdę. Można w tak niesamowity sposób przekształcić te wnętrza, a jednocześnie zachować one nierówne ściany i malutkie okienka. I te belki. No wiem, lekkie zboczenie na punkcie drewna, a co, czemu nie?

Każdy potrzebuje jakiegoś szaleństwa, każdy!!!

Posłuchać ptaków, podpatrzyć jak penetują krzaki, jak w końcu używają tego niby poidełka, w którym rzeczywiście się moczą, by inni spijali z ich skrzydeł. Naprawdę… i te krokusy kolorowe, żółte, białe i fioletowe, które są wszędzie. Takie to lekko uspokajające. Jak ściółka w lesie, mchy i liście zeszłoroczne i kawałki gałązek porozrzucane przez wiatr i powalone pnie…

I jeszcze…

Coś więcej.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.