Pan Tealight i Grudniowy Dziad…

Grudniowy Dziad był najsmutniejszych ze wszystkich Dziadów, choć przyznać trzeba iż Panowie Miesięcznic ogólnie ostatnio wyglądali wciąż jak pierwszego dnia okresu i drugiego i jeszcze z PMSem razem cuzamen do kupy… i po dziwnych odwiedzinach u znienawidzonej ciotki i jeszcze, wiecie, lekko naruszeni cieleśnie i dodatkowo, oczywiście… po prostu chorowicie.

Nie oszukujmy się, czasy były jakie były, ale przecież nie o to chodziło.

Ich się ludzkie sprawy nie trzymały, ale jednak, jako że wszyscy jednak tworzyli ten świat i inne światy, to wiecie, no jakoś ona smutność i wściekłość rodzaju skomplikowanie ludzinowatego na nich wpływała.

Kiepsko.

Kijowo…

Dramatycznie też.

No ale Grudniowy, to już po prostu sił nie miał. Na nic. Kompletnie. Pewno, że Styczniowy już go zastąpił, co więcej Luciarz się aż gotował do roboty… no dobra, robił dobre miny do czekających go gier, lecz… to wszystko, jakoś tak, no bo on kiedyś był zimowy i wciąż pamiętał tamte czasy. Był święcony, był jakoś tak wyczekiwany, może i przeklinany przez niektórych, ale wciąż…

Zauważany, a teraz…

Czas tak pędził, że Dziadowie przestawali się rozróżniać.

Jakby już ich nie było… osobowości, panów, odmienności.”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Z cyklu przeczytane: „We mgle” – … słaby? Kiepski kryminał?

Oj tak…

Przewidywalny?

No ba!!!

Słaby… niestety tak, jak najbardziej, very much i w ogóle. To ponownie ono coś, co bardziej przypomina szkic, co, gdyby wyciąć te puste strony okazałoby się zwykłą broszurką… tak, ma potencjał, oczywiście, że tak, ale pisane oną nowomodną, wiecie, mało słów, sami się domyślcie, prozą, która uznaje czytalnika za nieczytacza… jest zwyczajnie wkurzające. I tak, to wkurw, a nie strach, czy jakieś wciągnięcie się były mi za pan brat podczas czytania tej powiastki…

A przecież można było z tego wyciągnąć coś więcej!

Okay, już pierwsze sceny z naszą młodziutką bohaterką mnie rozwaliły. Tak, jak najbardziej się spodziewałam kto będzie na zdjęciu, sama opowieść o jej przeszłości też jak najbardziej jest wstrząsająca, ale… ech, nie, rozpuszczona smaczkami Redondo, gdy dostaję coś takiego, ot zlepek słów, scena, trochę brutalności, bo być musi, seksizm… w tym nic nie ma. Dobra, rozumiem, że debiut, ale co, redaktora zabrakło, kogoś, kto by powiedział: weź dopisz coś jeszcze, uczyń z bohaterów ludzi bardziej? Bo to chyba jest właśnie problem…

Papierowi bohaterowie…

Nie polecam.

Mogę streścić w jednym zdaniu.

Śnieg.

No dobra, to przez kilka dni w styczniu mieliśmy temperaturę oscylującą w granicach zera. I tak, było to dość szokujące, podobnie jak nałga „odwilż” i termometr pokazujący 7 na plusie. Bez urazy, ale takie amplitudy nie wprowadzają człowieka w dobry stan. Naprawdę. Człek się narwuje i w ogóle. Niby śnieg jest, ale czuje, że to wszystko jest takie jakieś sztuczne.

Plastikowe, jakieś takie, nienaturalne i nie chrupie!!!

Ale oczywiście, poszliśmy na spacer.

Poszliśmy nad Aremyr…

I wpadliśmy na taką gromadę ludzi, że nawet w gazecie potem trąbili, że w sławetną sobotę wszyscy wyleźli do Almindingen. I tak człek się czuł. Dziwnie ciasno, dziwnie głośno, niewygodnie, jakby lato było.

Skad ci ludzie?

Ja pierdziele?

Nie no, to nie na moje nerwy, ale… na jeziorku taka dwucentymetrowa warstwa lodu. Śniegu więcej miejscowo, że tak powiem, raczej nie wszędzie, żadnego szronu na drzewach, ino coś na ziemi… mało, bo mało, ale jest. Można odfajkować, co nie? Tylko że, naprawdę… może to ci ludzie, a może ja?

Nie wiem, ale ten śnieg był dziwny.

A to, że teraz leje szaleńczo – czyli 20go – i wygląda to jakbyśmy co najmniej samą arkę mieli budować. Co mi przypomina, że mieszkamy w naszym cudownym domku już drugi rok i nie muszę się martwić o pleśń, brak oddechu, nagłą śmierć z zagrzybienia… oj tak, warunki mieszkalne na Wyspie naprawdę są w wielu, jak nie w większości domów, tragiczne.

Ale…

Śnieg.

Spadło go trochę, dookoła domu było niewiele, ale człek se mógł potańczyć z miotłą po raz pierwszy. Za to w Amindingen w niektórych miejscach nawet był lekko chrupiący. uciekając od ludzi dostaliśmy się do Pradziadka – stojącego głazu o rysach tych z Wyspy Wielkanocnej… i tam śniegu nie było.

Ino trochę, wiecie, ino sypkie nic…

W większości zresztą był to lód, więc, lepiej się pilnować.

Ale las to las.

W nim jest zawsze jakoś tak lepiej i normalniej… i jeszcze jakoś tak, w końcu ciszej, bo tych miejsc ludzie zwykli, czy też Turyścizna, nie nają. A już Kopenhaga to w ogóle, ci wrzeszczą tam, gdzie wiecie, selfi dobrze będzie wyglądać. I fajno, przynajmniej człek odnajduje coś dzikiego, swojego, normalnego…

Choć troszkę.

Ale…

Spacer to zawsze coś, co pozwala na lekkie przewietrzenie i przemyślenie wszystkiego. Spoglądając w górę ostatnie modrzewiowe igły nadają błękitowi nieba bursztynowe poblaski… i człek się zachwyca.

Bo w końcu sobie uświadamiam, że mamy i śnieg i słońce.

WOW

Kiedy to było tutaj ostatnio?

Tak, na Wyspie śniegu nie bywa… a jak już, to ino by, wiecie, podepchnąć definicję.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.