„MWW był perfidnym i bezczelnym, ogólnie mówiąc wstrętnym dziadem…
… naprawdę, nawet skarpetami jechał, takimi zapoconymi, co najmniej tydzień noszonymi. Albo i dłużej, wiecie, takimi, co to niczym piesek przy drzwiach stoją czekając na wyprowadzenie. Nawet swoje miseczki miały na wodę i jedzenie, chociaż tak naprawdę, to co skarpetki jedzą?
Może ktoś wie?
Koty spod łóżeczek niegrzecznych dzieci, czy demony wypluwają pod łóżkami dzieci grzecznych, by się wiecie, nauczyły, że życie to kurna nie ino kotki są. A co! Trzeba zaczynać wcześnie!!!
Ale…
Poza skarpetami była i długa broda pamiętająca posiłki z całego roku, albo i kilku poprzednich, no ale wiecie, on się nie przejmował. Po pierwsze był wielki, po drugi był sobą i był z tego nadmiernie aż dumny, zadowolony i wszelako ujarany swoją osobowością. Naprawdę…
No weźcie no, przecież nikt nie każe wam wierzyć…
Ale tak było.
I jest.
Metaforyzator był po prostu idealnym przykładem tego, jak należy siebie kochać i czcić, gdy inni cię kompletnie nie zauważają, choć jedziesz zastarzałym, nie do końca przetrawionym winiakiem i gumowcami z zaprzeszłych epok, co to gnoju z siebie nie zrzucały nigdy… ino dobierały. Wiecie, jakakolwiek kupa, to ich, czy końskie boby czy krowie placki, czy te dziwne pieskie dziwactwa, co to tak się podejrzanie zachowywały w lesie… mogą być.
… w końcu ile można wybrzydzać.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Spacer…
Deszcz najpierw, chyba ze śniegiem.
A potem słońce…
No naprawdę z początkiem nowego roku pogoda poszalała. Albo wsio było na raz i deszcz i słońce i jeszcze wiatr i może nawet coś w formie niby śniegu… albo ciemność i szarości i wszelakie władanie cienia. Naprawdę. Człek nie może ufać prognozie pogody, bo naprawdę kłamią. Znaczy, wiadomo, że czasem może się i zgadza to w internecie i to na zewnątrz, ale jednak w większości, to wiecie, raczej nie.
Kompletnie… całkiem dziwacznie czasem.
Ale tym razem spacer…
Cóż, spacer był od dupy strony.
I powiem wam, że nie wiem jak opisać, gdybyście chcieli pójść w moje ślady. Naprawdę. znaczy… wiecie, Almindingen, jedziecie soie główną drogą i to tak pi drzwi oko na przeciwko drogi prowadzącej do Rytterknægten. No więc między okiem, kowadłem a myślą zagubioną, to jakoś tam trzeba się zatrzymać pojazdem kołowym. No chyba, że wiecie, śniegi spadły i mamy wszyscy te sanie, renifery i bizony latają na skrzydłach i w ogóle, to wtedy płozy stawiacie tam… bo dojście tutaj przez las jak najbardziej jest możliwe, ale wiecie…
Trudno to opisać…
No i dalej… z parkingu możecie pójść w prawo, wzdłuż szosy, lub prostopadle do niej, ale to wiecie, zależy od was.
Prawo wybierzcie…
LOL bo choć droga blisko, to one krope deszczu na gałązkach się trzęsące, one dziwne słoneczności, których nie ma, ta chmura zaskakująca, niby odchodząca, ale jednocześnie, dająca ono cudowne światło…
Magia…
No dobra, to w prawo.
I idąc powoli, lekko błotnistą drogą, pod niewielką górkę po prawej one liściaste drzewa z gałązkami srebrzącymi się kroplami deszczu, który wciąż jeszcze trochę mży, a po lewej iglastość piękna, dostojna, mszysta. I w niej kamienie. Groby, kręgi, wsio rozwalone, no ale… wiecie, jak się człek wpatrzy, jak się wsłucha, to jakoś tak wsio się układa w przeszłość.
W opowieść o ludziach, którzy może pobliskie ruiny znali, a może jednak ich jeszcze nie planowali… a może tylko coś łowili w pobliskich oczkach wodnych? A może jednak, no wiecie, po prostu chowali się, chociaż, tych drzew o to nie mogę zapytać. Młodziutkie są jeśli patrzeć na wiek kamiennych kosntrukcji, chociaż…
W drzewach tyle mądrości.
Może przekazują sobie opowieści?
Może…
W tej całej zieleni i wilgotnej miękkości, jest coś tak magicznego i prawdziwego, że aż człowieka zatyka. Po prostu. Jest i ten zapach igliwia, całkiem inny niż rozgrzanym latem, gdy trzaskaja szyszki, całkiem odmienny…
Ten odcinek drogi, wiecie, jeśli odważni jesteście na tyle by zejść ze ścieżki ludzi, i dać się porwać onej magicznej, czarownej ścieżynce, to coś, czego już złek łatwo nie znajduje tutaj. Coś, co winno być naprawdę chronione, ale nie jest. I wiem, że następnym razem, mimo obietnic, mogą wszystko znowu zniszczyć… zabić, zabrać, zamordować. Tak jakby nie czuli, nie widzieli… i może jednak tak właśnie jest. I wiem, że chciałabym tam zostać, na mchach, na onych warstwach ściółki niczym wiecie, Wiedźma PlePle i wieszczyć, ale to chyba nie moje miejsce…
Jeszcze nie.