Pan Tealight i Kochanek Błyskawicy…

„Kurde, ale on był obrotny!!!

No weźcie, żeby ją zaspokoić musiał być, obrotny, ogarnięty i wystrzałowy.

Koniecznie!!!

Ktoś musiał być, więc on, wiecie, czując się proszonym i błaganym, wszelako niczym Adonis, sam bóg najjaśniejszej, właściwie no przecież byli razem, prawda, więc czemu nie, czemu nie miał też… w końcu był jej kochankiem, więc to właściwie jak współwładza, czyż nie… no i mężczyzną…

Że zadufany w sobie?

Narcyzm?

Ależ nie, nigdy w życiu, to wyłącznie zdorwy egoizm, po prostu warto dbać o siebie, bo kto inny to zrobi… no niby służbę mają, ale wiecie, jednakowoż trzeba jakoś takoś mieć na wszystko baczenie.

No trzeba.

Choć ten egoizm… nie nie nie, to tylko asertywność wrodzona. Mamusia nauczyła go by zawsze nie zapominać o niej i sobie samym. W takiej kolejności, ale wiecie, było się już jej zmarło, więc został on ino sobie, a jako że wiedział jak się zajmować sobą, to czyż nie mógł i być dla innych przykładem najlepszym, największym, najcudowniejszym obrazem, wszelaką doskonałością…

Bogiem…

Spłonął szybko.”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Echo.

Dolina echa…

A w niej krowy!!!

Nie no, zdaję sobie sprawę z tego, że w tym miejscu to nic dziwnego, ale ponieważ zajęta byłam nadmienrym przyśpieszaniem, bo jeden z byczków, jakoś tak wyszedł, wiecie poza pastucha, to człek nie chciał ryzykować nazbytniego, bliskiego spotkania, ale te krowinki stąd… szczerze, one wszystkie takie, jakby sprejowali je…

Ale każda za drzewem stała.

Jakby białe z nieba spadły, skrzydła im odpadły i skryli je oną czernia, która jednak nie wyszła, bo każda krowinka ma biały pas przechodzący przez jej połowę. Połowę długości się znaczy, wiecie, nie wzdłuż, w szerz tak.

Pierścień niby.

Nabrzuszny…

Ludzi tutaj masa.

Leją, piją, lulki palą, tańców ino brakuje, swawole na pewno wliczone, kij wie co im tam leją w te kubeczki… a ja szukam miniaturowego bizona!!! No w sklepie. Bo ktoś kupił, mówi, że w 2020tym, ale nie powiedzieli kurna gdzie, więc szukam w różnych miejscach. No szukam, a co, każdy ma jakieś zboczenie.

Ja też.

Mam i ja, bo czemu nie mam mieć?

Ale, spacer i ścieżka.

No więc tupu tupu i już człek jest przy obecnie małej, zewnętrznoodbiorowej knajpce. Można coś wypić, zjeść, ale sklepik z pamiątkami zniknął. Smuteczek. Pies jest, szczeka, ogień dymi i śmierdzi raczej dość mocno. Z tyłu człowieka skały, parking zapchany, a przecież to był jakoś tydzień przed Wigilią. No dobra, trochę mniej, bo chyba jakaś sobota, czy coś? A może niedziela? Kurde, człowiek się już gubi w tych zeznanaiach i wspomnieniach…

Jakoś tak właśnie się dowiedzieliśmy, że mamy przesrane jako ludzie zamknięci na niewielkim skrawku ziemi na wielce bujającym morzu…

Jakoś tak.

Ale… idziemy.

No bo przecież o to chodziło, by iść i powiem, że idzie się dziwnie trochę. Bo wiele się zmieniło, wiele drzew i krzaków zniknęło, most gdzie indziej, nagle widzimy w pełni okazałości ten domek z wieżyczką, podmokłość jest wyrazista, więc jeśli spadniesz z drewnianej ścieżki, to raczej radośnie nie będzie…

… więc uważaj…

Deski dość młode, nieomszone, ale wystawione na działanie pogody, więc…

Przydałyby się barierki, a poza tym, jakoś tak iście między skałą, nad bagnem a jakąś taką ziemno-kamienną nasypowością mnie dołuje, więc w połowie drogi, resztę zrobi się kiedyś tam, kiedy mniej ludzi będzie tędy łazić… no ale, w połowie drogi w końcu są pożądne schody do jaskini, więc jest ciekawie, potem w górę, można na inną wieżę, można i wrócić do samochodu…

… wycieczka raczej długa, ale te drzewa, ta przyroda…

Jak zawsze cudowna.

I fajnie się człek pomęczy!

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.