„No co… że pechy władcy mieć nie mogą?
No weźcie, pity na czas wypełniają, daninę płacą, pracują ciężko… wiadomo, jak każdy. I nawet wirusują się ostatnio. Biedulki!!! I kto się za nie modli, kto im noski wyciera, no kto? Żadne z was, jak mogliście? Zapomnieliście o nich, a one przecież wciąż się was czepiają, wciąż się starają, tak niesamowicie się starają, by być jak najlepszymi, by jak najbardziej bolało, by kubeczki na łzy, który każdy z nich posiada, oraz woreczki na przekleństwa były czyste, ślicznie zdobione i wszelako wieloużytkowe… bo wiecie, one też w końcu dbają o środowisko.
I są weganami!
Naprawdę!!!
Dlatego złożyły Pechy, a dokładnie ich Pechowe Pechów Stowarzyszenie prośbę o swojego, własnego, pechowego całkowicie, ale dobrze ukształtowanego i rozumnego nadzwyczaj władcę, czy nawet, no czemu nie, niech będzie… boga może i… ale rozumnego, bo w tym świecie jednak głupota może i popłaca, ale… niech będzie mądry ino głupka niech udaje, to styknie!
I wiecie co…
Dostały go!”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Spacer do echa…
Bo wiecie, zrobili tę nową ścieżkę, więc trzeba było, ale nie tak od razu, no weźcie, w końcu czas taki, że należy na dwór wyjść. Szczególnie tutaj, gdzie ludków niewiele. No i jakoś tak, co innego robić, jeśli tylko pogoda pozwoli, bo przecież w tej chwili na przykład wieje… kurna, co ja mówię, wieje… duje i wali powietrzem, że strach…
Noc całą, dzień i kolejną noc.
Ja pierdzielę.
Psyche siada, leki na gwałtu rety potrzebne!!! Szczerze. Nie wiem w jaki sposób można wytrzymać to wszystko na… wiecie, trzeźwo.
Nie wiem.
Ale… choinka poleciała, mimo że człek się przygotował na wianie, to jednak przecież nie mógł przewidzieć, że będzie tak dramatycznie. Nigdy nie wiadomo jaki to będzie wiatr. Ale na szczęście gdy szliśmy, to nie wiało aż tak. Nie świeciło też, ale co tam, najważniejsze, że drzewa były i ludzi nie było. Naprawdę warto zatrzymać się koło onego muzeum, kiedyś zwykłej poczekalni kolejowej na wypasie…
… i pójść w stronę echa…
Tak, po prostu.
Bo wiecie, droga ubita. LOL
I człek idzie i po prawej woda, po lewej woda, liście niesamowite odkrywają swoje kształty i struktury… kolory na ziemi oszałamiają…
A wszystko lekko obłocone, połyskujące.
Podobno brody nissenów pojawiły się w Almindingen, ale wiecie, na to trzeba trafić, nam się udało rok temu. Pogoda wciąż skacze od 10 do 2 stopni i jakoś nie wiadomo czy to jesień czy zima. A może jednak jakaś nowa pora roku…
I dziś jeszcze ten wiatr.
Dziś, czyli 27go…
Ale, idziemy.
Ścieżka łatwa, można nawet z wózkiem, na wózku i człek się nie ubłoci po nos, no chyba że jak ja po prostu wpakuje się w krzaki, bo przecież te drzewa i rzeczne meandry, one podmokłości, po prostu jakoś tak, zwyczajnie grzybki i porosty, mchy i wszelakie struktry stworzone i przez wiatr i drzewa, gałęzie i przemijanie…
Przemijanie roślin.
Powolne gnicie…
Naprawdę, to wszystko ma w sobie piękno.
Intrygujące, zaskakujące, jakąś taką harmonię, normalność i one kolory… oj, można się dziwacznie zauroczyć, ale przecież idziemy… prostą właściwie drogą, lekko dołem, mijając powalone drzewa, co nie doprowadza mnie do radosnych wniosków, bo mówili, że nie będą ciąć w Almindingen, ale jak zwykle…
Kłamali.
A echo…
… zaraz…