„No dzwonił.
Serio.
Siedział na Wiedźmiej Willi zwanej potocznie Misio i dzwonił, nic sobie nie mając z tego, że dzwonka Wiedźma Wrona Pożarta Przez Książki Pomordowane… nie miała. Nienawidziła zegarów, dzwonków, zegarków i telefonów, telewizorów… wszelakich bimbaków i takich tam…
I tak dalej.
Ale on, on był seryjnie okay.
Chociaż tak naprawdę zazdrościła mu tych cieniutkich, długich odnóży. Oj jak bardzo, sama miała raczej wersję kaczuszkowatą, ale z małą płetwą. Wiecie, małe tu, potem szerzej, no ogólnie mówiąc nie najlepszy wybór, ale DNA nie oszukasz. No, chyba że masz kopę kasy i wytrzymałość wielką, to możesz się kroić i rzeźbić i takie tam sobie robić, że potem znajdują ciebie, znaczy kości, osiągasz idealną wagę, a na kościach silikony i inne cuda dzwonki…
Dzwonki?
No mniejsza.
Chodzi o to, że Misio dzwonka jako takiego nie miał, ino taki prostokątny ślad bardziej żółtej materii, farby, wiecie, gdzie kiedyś on był…
A teraz stał tam sobie długonogi on, dzielnie stawiając czoła i resztę wiatrom wszelakim, on najwierniejszy, pewno do większego podmuhu, abo wiecie, jak się mu znudzi, czy coś, przecież mu nie płaciła…
Pająk Dzwonik.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Kwiaty nad piekłem” – … o Matko Wyspo!!!
Nosz Holy Moly!!!
W końcu!!! Złożę dziewicę w ofierze, jak ino jakąś znajdę… naprawdę. W ofierze za przywrócenie mi wiary w to, że ktoś jeszcze potrafi pisać. Wiecie, tak po staremu, z opisami, postaciami, które po prostu zwalają z nóg, historią, która wciąga, niesamowitością otoczenia, przyrodą, architekturą, światem tak niedalekim, a jednak…
Zdającym się egzotycznym.
A przecież to TYLKO Alpy.
I morderstwo, które porusza wszystkich. Nowego w zespole zgranych przyjaziół, aczkolwiek specyficznych, Massimo Martiniego oraz ją, dla której… naprawdę… Teresa Battaglia to osoba, która wpływając na oną młodą, zadufaną w sobie jednostkę, która oczywiście, że skrywa jakąś tajemnicę, no musowo… jest ino dziwną kobietą o czerwonych włosach…
Matroną pozbawioną rodziny, a może mającą ją w pracy?
Zbrodnie, które… no przecież nie mogły być popełnione nikogo z okolicy, weźcie no, tyle turystów, tu wszyscy się znają, więc…
Zaczyna się śledztwo i w tym momencie, właściwie od pierwszej strony musicie się przyszykować albo na przeczytanie całości za jednym posiedzeniem, albo, okrutną rzecz, czyli wydzielanie sobie książki po kawałku. Ale od razu mówię, to będzie bolało. W momencie, w którym uświadomicie sobie, że te zbrodnie są wstrząsające, niesamowite, kurde ale pokręcony umysł autorki… ale jednak, te zbrodnie są eee tam w obliczu jej osobowości.
Pani inspektor.
Po prostu… nie wiem.
Na szczęście miałam tom drugi pod ręką, zaryzykowałam od razu kupno obydwu i się opłaciło, bo gdyby przyszło mi czekać, wkurniczyłabym się mega!!!
Bo w momencie, w którym uświadamiacie sobie, że nie obchodzi was kto zabił, ale jak potoczą się losy jej i jego i tych, którzy ich otaczają, jeszcze do tego ta przyroda… no zwyczajnie… czy to thriller, kryminał, czy jednak opowieść o człowieku? Człowieku rożnorodnym, człowieku się zmieniającym, inteligentnym, ale poddającym się upływowi czasu…
Polecam od razu kupić obydwa tomy!!!
Znowu idziemy na spacer…
No wiecie, jak tak tydzień przy kompie mija, przy zdjęciach i tak dalej, to wiecie, człek musi wyjść, zresztą… zresztą las to najlepsza sprawa. Na wszystko. Kompletnie wszystko. Nawet na moją zjebaną nogę… cóż, przecież się nie poddam. Chcę zdjęć, chcę do lasu, chcę… wiele chcę, niewiele mam.
Może nigdy to się nie zmieni.
Depresję mam.
Jakby ktoś chciał, to taki nadmiar mam, że zacznę pakować w woreczki takie fancy, z koronką i perełeczkami czy tam diamencika i ze sznureczkiem z jedwabników wciąż dychających i jeszcze…
… może złocenia…
Sorry…
Ale znowu wiatr wieje i znowu wiem, że spania nie będzie, więc mi odbija.
Mocno.
Tym razem spacer w część Almindingen, którą mimo obietnic, że nic już nie wycinamy i w ogóle, to wiecie, zczyścili. Znaczy tak nie do końca niby, no ale… najpierw jednak zatrzymamy się przy onym oczku wodnym, co chyba nazwy nie ma, a może ma? Kto to wie? Pewnie myr jakiś, bo wsio tu mrówka, a może to starobornholmski. Jeszcze tego nie rozwiązałam.
I jeszcze… a raczej i już, nie wiem, czy mnie to w ogóle obchodzi.
Nie wiem.
… więc jakoś takoś, by tam trafić musicie drogą główną poruszać się w kierunku stacji – byłej – kolejowej. Mijacie rozwalony gaard, czasem tam i koń jest, no i takie zabudowania bardziej stojące i najpierw po prawej stronie macie większy staw czy jezioro, a potem, ukryte, zarośnięte bardziej, cudowne, malownicze, ale niebezpieczne… tak, to to, w którym tonęłam, uważać należy naprawdę.
Mocno i wszelako silnie.
Bardzo!!!
No ale…
Jest sobie ten stawik, i dookoła niego szeroka ścieżka i są te drzewa… właściwie od miesiąca gołe już, a słysząc ten wiatr, to pewno znowu ileś się powali, pewno na pewno… więc cieszę się, że choć one kilka liści widziałam poukładanych na błotku w one cudowne wzory, wszelakich, chwilowe niebo błękitne, ino chwilowe…
Bardzo chwilowe.
A w niedalekiej, lecz bezpiecznej oddali ta wodnistość…
Szczerze, to ten spacerek jest króciutki.
Większość w lesie, potem drogą do auta. Ale warto, bo to miejsce ma w sobie coś. Ma one korzenie i wszelakie zakamarki, ma oną prostotę i w górze ostatnie barwne listki i to wszystko jest takie magiczne, tak bardzo niesamowite, tak bardzo… wydaje się być ostatnim, odchodzącym w przeszłość…
Jak cała lesistość na Wyspie.
Wciąż torturowana…
I tak idzie się i liściejowuje się i jeszcze po prostu oddycha i jeszcze zwyczajnie oddycha i jeszcze nazdwyczaj się jesienniuje.
I jeszcze…