„Tęskniła…
I było jej z tym naprawdę dziwnie, bo przecież przez tak długi czas jej wystarczyło, ono się nieruszanie… coś się zmieniało, coś w niej ewoluowało i Wyspa nie była już tym, co jej wystarczyło. Musiała myśleć o innym, o więcej, o onej północy, o tej dziwnej żegludze, której przecież w ogóle nie lubiła, wiecie te wiatry, bujania i potrząsania… bleee, no i jeszcze tłumy ludzi…
Czy gdyby mogła szła by po wodzie?
Na pewno.
Po drodze spotkałaby tego czy innego krakena, może i pomachałaby do onych Morskich Ludzi, wiecie, tych niby mitycznych, a jak siedzisz w promie, to po prostu jakoś tak, nie da się ich nie zobaczyć.
Po prostu nie.
Są raczej dość żądni atencji. Chcą być widzeni, chcą być podziwiani, chcą tak po prostu jakoś, jakoś zwyczajnie opisywani, ale wiecie… tak nie do końca, delikatnie, tak by wciąż otaczał ich ten nimb tajemniczości. Ona cudowna, przesłodka, ale nie mdła, wzbudzająca dreszczyki wszelakie… niepewność.
A czasem nawet zadziwienie jakieś.
Bo w końcu nie chodziło o to by ktoś o nich trzasnął rozprawkę, doktoracik i habilitację… nie, to już było, na szczęście nikt nie uwierzył. Wiecie, takie rzeczy zwą bajkami, a potem, lekko ocierają z krwi i pazurów i serwują dzieciom szczególnie wieczorami, albo wtedy, gdy zwyczajnie mają dość tych swoich bachorów. No przecież od czegoś one wszelakie urządzenia dzieciaki mają…
Wiecie, kto teraz wychowuje…
Hmmm… nie, nie wychowuje, raczej kształtuje, buduje ułudę człowieczeństwa… no kto? Przyznajcie się sami przed sobą.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Wiedźmie drzewo” – … ech… No dobra, znam autorkę, więc powinnam była się tego spodziewać, ale że aż tak, szczerze?
No naprawdę?!!!
Oto jest opowieść o osobniku, co zapomniał.
I to tyle, bo dość szybko wpadniecie na to co kto i dlaczego i jeszcze, jak to wszystko się skończy, a jątrzenie mistycznością wiedźmiego drzewa, sprwy prawdziwej z przeszłości zajmuje dwa zdania. Reszta to opowieść o dzieciństwie w niesamowitej posiadłości, o dorastaniu, popełnianiu błędów, wiecie, taka tam obyczajówka.
A potem trup i wsio upada.
I jakoś tak wiecie jak to się skończy, zbyt szybko.
Przynajmniej w moim przypadku.
Chodzi mi o to, że główny bohater jest takim zadufanym w sobie fiutkiem, że od początku znienawidziłam gnojka. Nie mogłam znaleźć w sobie onego współczucia dla niego, co już, było we mnie współczucie dla drewa, ścian starych… i tych, co opis robili, który szczerze, adekwatny jest do mniejszej połowy onej opowieści.
Po prostu nie tego się spodziewałam i nie na to miałam ochotę.
Jako opowieść o rodzinie, jest w tym jakaś intryga, jest sekretność, ale tak sztampowa i łatwo domyślna, że aż mi drzewa szkoda. Wiem, że nastawiłam się na choć odrobinę spirytualizmu, tudzież, wiecie, inne duchy i tak dalej, ale to… to było trochę po bandzie. Oj pewno, że zaskoczenie jest mega, autorka potrafi pisać, chociaż odrobinę dla wielu rozwlekle pewno, ale jednak…
… jednak kurde, jakieś to takie…
Niemoje czytanie.
Spacer wzdłuż onego zbiornika wodnego w Ro jest czymś niesamowitym.
Wiecie, taką drogą przez zmienności.
Ale najpierw mały link do reklamy, o której wspominałam kilka wpisów wcześniej. Serio… z jednej strony zabawne, ale z drugiej… Niemcy przecież bliżej. Just saying. No i o co chodzi z tym „Pomóż mamie”?
Przecież to nie ma sensu…
A potem do opowieści o tym, jak to wirus mutuje i… wiecie, no trzeba zwierzątka wybić. Z drugiej strony kto z was wiedział, że Dania, taki pro eco i w ogóle kraj wciąż klatkuje zwierzątka? No przecież mi ludzie nie wierzyli kilka lat temu…
Pamiętam.
Nie wiem, ale wydaje mi się, iż ona mutacja wirusa stała się po prostu w tym momencie wygodna. Jeśli rzeczywiście przestaną klatkować zwierzęta, to super, ale co, jeśli zaraz wrócą do starych nawyków? Bo Duńczycy często tak robią. Jak nie zawsze… prawie. Się obaczy, albo i nie.
Będzie podziemie futerkowe, czy co?
Ale, chodźcie dalej na spacer, bo świat…
Świat zaczyna coraz bardziej kształtować się w miejsce, w którym jak najszybciej, jeśli jeszcze nie macie, należy wykształcić sobie dziurkę i zwyczajnie się tam schować. Jakoś tak. Mocno i na zawsze. Jak się da, dostać rzeczy pocztą, jak się nie da, to w końcu zdechnąć. I tyle… wiem, że to koszmarnie brzmi, ale naprawdę, sami wiecie jak jest… nawet w tym miejscu, gdzie błękit nieba odbija się w niebieskości wody, jakby zderzały się dwie niebieskie przestrzenie i człek wierzy, że jeśli zaczerpnie wody, to będzie ona niebieska… i jeszcze te lilije wodne, a raczej pozostałości po nich, liście, po których dziwnie tłusto spływają drobniutkie fale…
Bajka…
A do tego jeszcze te kolory.
A raczej nie, te wysokie sosny, ku którym się idzie… chociaż najpierw kręta ścieżka, w górę i w dół, w prawo i lewo, nad wodą ona dziwna cisza, wyżej lekki drzew poszum… i ona miękkość podłoża i wszystko to…
Wszystko to takie niewyobrażalne.
I te iglaki wysokie, takie oddalone od tego wszystkiego, dumne i ogólnie mówiąc wszelako ode mnie starsze, mądrzejsze, a to ja się o nie boję. Tak strasznie, że je zetną. Że jacyś idioci wpadną na debilny, kolejny pomysł o rezurekcji pustki wszelakiej, tudzież upiękaszaniu otoczenia…
… tumany kurzu kurna!!!
Ale nic to…
Nie teraz, nie chcę o nich myśleć, wolę iść. Oddychać. Jakoś tak czuć się z daleka od tego czasu. I wiecie, wszelakiej polityki, która maca człeka jak on nawet TV nie ma, czy mediów nie gilga, wiecie… jak nie chce, jak odmawia…
I tak go dopadną.
Mocno.
I przyznaję, że mam tego dość.
Szczerze. I chyba, chyba najlepszą człeka decyzją było znalezienie Wyspy, którą wielu uznaje za miejsce z dala od wszystkiego, Narnię mityczną, gdzie paczki nie dochodzą, bo przecież… ale dzięki temu, choć zawiadywaną przez idiotów, nie oszukujmy się, wielu nóż się odsprężynia… no ale, wciąż mamy jakąś dzicz. Jakąś tam niewielką, ale mamy. I wodospady i rzeki i liście…
I mało ludzi.
Fajne jest bezludzie.
Za bardzo fajne, wam powiem.
Ale… dochodzimy powoli do kompletnego zalesienia iglastego, a potem stopniami w dół i właściwie koniec wycieczki, chociaż jeszcze przez mostek, pomacać skałę, przejść się w górę do drogi, a tam wciąż niektórzy jedzą, a może to już nowi? Nowe koszyki? Nowe wina? Wiecie, bo jakoś tak ludzie lubią tutaj w przyrodzie jeść.
Ja nie umiem tak bez ruchu…