Pan Tealight i Złudne Tomorrow…

„No dobra, bo widzicie…

… każdy jakoś miał w tych rejonach wciąż te dziwne myślenie, że może jutro, iż może właśnie dnia następnego, że może… będzie inaczej, będzie lepiej, w końcu jakoś tak chociaż… milej…

Tylko nie ona.

Nie ona.

Bo bez urazy, dlaczego właściwie miałaby mieć?

Wiedźma Wrona Pożarta Przez Książki Pomordowane. Nie posiadała w sobie ni wiary ni nadziei. A i z miłością było u niej tak dziwacznie, że po prawdzie nikt nie wiedział co i z kim lata i czy na pewno, no i czy można do niej, czy od razu smokiem ogniowym pogoni, bo se go sprawiła, a i jej kolekcja chodzących roślinek doprawdy lekko przerażała. A może i bardziej niz lekkko…

Bo widzicie, ona jak najbardziej uważała, że pewne sprawy trzeba przespać, z innymi znowu musowo się przespać, bo wtedy są wiecie… takie bardziej zdatne do użytku, i tak dalej… ale jednak nie miało być żadnego odrodzenia, zbawienia czy tak dalej o poranku. Po prostu albo mogło być gorzej, albo pacjenta oblewała zlewka i tyle… i to zlewka moczu. Cudzego i przechodzonego.

Jutro wcale nie musiało być lepsze.

Ni bardziej wybaczające.

Wprost przeciwnie.

Mogło czyhać na ciebie i zwyczajnie, przeobrażoną formą, tak jakoś, podstępnie, no wyrwać ci wątrobę. Bo czemu nie, w końcu kto to widział, że po nocy ma przyjść nagle dzień, co zbawi cię i ode złego onego i od dobrego przez innych narzuconego, i jeszcze cię odchudzić.”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Za mostkiem raj wzgórz.

Wiecie, takich miniaturowych i gałęzie pokręcone niczym pazury wszelkiego stwora, który naprawdę bardzo chce was przytulić do siebie, ale wy znowu, jakoś nie jesteście w nastroju i jeszcze, no serio, tak z nienacka i jakoś tak mało milusio i bez konsentu i jeszcze, no jeszcze, serio… gdzie te liście. Ino garść zielonych, a reszta, może pożarło ją ono kamienne oczko. Wiecie, ten staw niestaw. Coś, co bardziej wygląda jak pozostałość po kamieniołomie wypełniona wodą, niż zwyczajowy stawik leśny, wiecie, ono oczko nader złudne…

Zielonkawe…

Nie morskie, ale raczej takie lekarskie… jak to coś, co się brało na lepsze trawienie. Na pewno i smaku miętowym.

Na pewno.

A dookoła drzewa odbijające się w tej aż nazbyt spokojnej taflii.

Jakby nic jej nie obchodziło poza nią samą i oną lustrzanością, odbijaniem onych brzóz, które na szczęście, no choć one, wiecie, przybrały te bursztynowe barwy. Te żółcienie milusie i jeszcze one zwisające ich gałązki, niczym włosy płaczek, rozdzierających sobie szaty, nagością jednak dziwnie nieszokujących…

I te pagórki.

I widoczki.

I te sosny wszelakie i gałęzie wystające spod piasku, ziemi, czy nawet kamyczków. I jeszcze, no oczywiście, grzyby. Dziwne mniej lub bardziej. Smarki trolla jak się okazują występują w formie zielonkawej, prawie przezroczystej, oraz ogniście prawie żółtej. Niesamowicie uformowane, ale jakoś tak, nie dotykam.

O nie!!!

A potem…

A potem ten cały zagajniczek grzybowy. I to kapeluszy tylko na pierwszy rzut oka brązowych, a potem i sinych i prawie fioletowych…

No bajka po prostu.

Wąska ścieżynka prowadzi nie wiadomo dokąd.

Wiemy tylko tyle, że mamy dojść do drogi. Do szosy, bo przecież ona gdzieś tutaj jest. Niedaleko, może i kilometr tylko od nas, ale krętość drogi, ona wodnistość nagle już nie lustrzana, a zarośnięta skrzypem jakowym i innymi, baśniowymi cudami i te odbicia, bytów, których nie widzicie poza onymi odbiciami… i jeszcze, spokojność i gdzie niegdzie coś czmychnie i…

I jeszcze…

I nagle mostek.

Nagle nie wiem gdzie jestem, tutaj jeszcze mnie nie było. Niby wiem, że dojdziemy do znajomej ścieżki, do tej części Arboretet, która obecnie jest odcięta przez ten brak japońskiego, fikuśnego mostka i jakoś, wciąż nikomu się nie chciało ni go naprawić, ni nawet zastąpić czymś mniej fikuśnym, zwykłym mostkiem, jak ten, którym właśnie przeszliśmy, nadzwyczaj ostrożnie, bo nie dość, że giętki, to dodatkowo jeszcze śliski strasznie…

Przerażająco.

I jest człek już na miejscu i wie, że musi się przedrzeć przez one krzaki, jeżyny i wszelakie inne kłujące, drące, kolące…

I bokami tuż obok tych niesamowitych drzew spoza onej strefy klimatycznej, dziwnie tutaj wciąż lubiących być…

I jeszcze…

I w końcu droga.

Zaskakujący ruch, samochody, jakby nagle welon opadł i człek znalazł sięz powrotem w świecie, który ma uznać za swój, ale jakoś, po tym wszystkim, co czuł i widział, jakoś tak nie chce. Bo po co?

Ten świat jest takie… niemój.

Niemój.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.