„Bo widzicie, jego Depresja była inna.
Po pierwsze miała cztery łapy i dwa ogony!
Do tego pięć łbów, szósty niewidzialny ale najbardziej słyszalny, jednakowoż z powodu onej małowidoczności, wiecie, jakoś się dla niej nie liczyła, więc nie była w ten sposób postrzegana, namacalny i nie dostawała czapeczki ni nausznuków, czy szaliczka pod bródką. Wiecie… włosków jej nie plotła w warkoczyki, czy coś takiego, korony nie nakładała, ale zęby czyściła.
No cóż, może niewidzialna, ale smrodliwa.
Poza tym włochata była, ale nie że jakiś zwierzak, po prostu tak wyglądała. No co, akceptujcie jak wszystko… że grzybem porosła była, no i co z tego, to już nie można nagle grzybem sobie porosnąć, czy coś?
Aż wy oszuści!!!
Jak możecie nie doceniać sztuki fungizmu!?!!
Nie znacie się po prostu, ignoranckie kałamarze, wy!!! Ona jest, więc macie doceniać obecność, to, że ubarwia wasze życie i czyni je lepszym, bo inność przede wszystkim, co nie… a że smuteczek… a coście myśleli, że kurna życie to zawsze dwie czereśnie na uszach, prezenty, pocałunki, czekoladki i zero tłuszczyku w niechcianych miejscach oraz wszelakie braki w rozwolnieniach?
Nie.
I gadaj z taką…
Kompletnie asertywna…”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Bezwład” – … no tak. Dobra. Rozumiem oną nowoczesność narracji, ale dla mnie to raczej niedbałość i niedbanie o klienta. Naprawdę. Uznawanie, że toto czytające nie posiada wystarczającej ilości komórek, żeby łyknąć więcej słów, zaabsorbować pomysłów…
Wkurwia mnie to.
Ale…
Sama powieść, chociaż niestety spisana w ten fancy nowoczesny sposób, na dodatek niechronologiczna i podzielona na osoby niczym scenariusz z wyrobionymi didaskaliami… nie jest zła, jeśli chodzi o samą treść, choć na dłuższą metę lekko męcząca i raczej mocno przewidywalna. Spodziewałam się czegoś więcej, ale niestety, takie pisanie mamy w tych czasach.
Wiecie TLDR. Wrrrr!!!
Nie wchodzimy głębiej w psychikę, nie baiwmy się słowami, bo przecież każdy wie, wiedzieć powinien, albo… i tak tego nie chcą?
Nie wiem…
Opowieść rozbija się między dwoma kobietami, matką i córką i ich tajemnicami. I choć córka winna być mądrzejsza i mieć większe jaja, a matka jakoś tak, no wiecie, w którymś momencie odpuścić i walnąć patelnią, to sama historia jakich wiele. O niezrozumieniu się. O rodzinności, która zanika i braku empatii wszelakiej.
A cała reszta…
Hmmm…
Nie istnieje.
Na pewno coś na jeden wieczór, wiecie, do połknięcia i wszelakiego zapomnienia. Coś, co logicznie potoczyło się jak się potoczyło i tyle. Przeczytałeś i nie będziesz więcej o tym myślał, bo po co? W końcu nie ma o czym… nic w tobie po niej nie zostało. Choć może ci rodzinni zadzownią do rodziców czy dzieci…
… może?
Spacer…
To się często zdarza.
Naprawdę bardzo często.
Właściwie, niektórzy wciąż spoglądają na nasze zdjęcia i pytają się, ale gdzie to jest… a mieszkają tutaj od zawsze i chodzą wszędzie… ale jednak prawdą jest, że ludzie trzymają się jakoś swojej części Wyspy. Wiecie, jak za dawnych czasów, gdy się nie jeździło ino polegało na własnych kończynach czy rowerze…
Ale… tak, naprawdę można często odnaleźć coś, czego człek jeszcze nie widział. Albo widział, ale nie do końca. Albo nie z tej strony… wiecie, wszelako. A już na pewno nie w tak mokrą aurę, choć na szczęście chmurki się lekko rozpostarły i nie wiało tak i nie wyło i nawet trochę słonka się pokazało i jeszcze…
I jeszce fajne grzybki znaleźliśmy…
… jak smarki trolla.
I może to były smarki…
Ale od początku… a początkiem był Arboretet, który przeszliśmy od początku do końca wyłażąc na drogę ku lasom wysokim i jeziorku, które coś w nazwie ma pewno z mrówki, bo to tu częste, ale jakoś tak, wiecie, jakoś tak nie pamiętam jak się zwie. Łatwo je znaleźć jak komuś chce się ubrudzić i stać się autobusem dla gromady kleszczy, bo wysyp ich wciąż doprawdy cholerny!!!
No szczerze, niemrawe są może niektóre, ale wciąż są.
I żrą!!!
Ale… oto spacer.
Najpierw bardzo znajomy, bo wiecie, jesień, choć może mało jesienna, dziwnie wciąż zielona, to jednak jesień. Jest trochę żółci i są fajne grzybki, ale poza tym, poza tym to chłodno i mokrawo, no i tęcze…
… wciąż te rąbane tęcze!!!
Co z nimi nie tak?
Drogą z Arboretet dotrzecie do jeziorka i jeśli nie jest przeraźliwie mokro, tudzież po prostu macie oną w sobie podróżniczą, przygodową, odwagę i wszelako dobre buty, no i kładki się nie zarwały, czy coś… to wiecie, odnajdziecie kładkę, która poprowadzi was w nieznane. W niesamowitą część lesistości, któa chyba przynależy jakoś i do Almindingen i do Arboretet.
Jakoś tak.
Uważajcie, bo kładka łobliwa i śliska strasznie, a małe listki brzozowe na niej wcale nie pomagają… żółtawe cuda na prawie głęboko-niebieskiej cząstce drewna…
Jakie to piękne wszystko.
Urokliwe i mocno niesamowite.
Ale wiecie, że w tej wodzie pod wami coś jest, coś szepcze, coś pluska, coś dziwnym cieniem się przemywa między oną zieloną i żółtawą roślinnością, między oną roślinnością z innej epoki, epoki, w której po ziemi kroczyły stworzenia, które zostawiły po sobie wapienie i inne tam w żywice zatopione historie…
Wiecie jakie.
No chyba, że nie wiecie…
Ale, idziemy. Po kładce powoli bardzo, bo wiecie, nie chcecie dać się złapać onym wodnym stworom i jeszcze, jeszcze oczywiście są te macki, które widzę jak mącą powierzchnię wody, jak już gotowe są wychylić się, ale widzą aparat i umykają. Nie chcą zdjęć… oj, co jak co, ale one nie chcą, by o nich wiedziano.
Bo i po co… w końcu wszyscy wiedzą lub wiedzieli…
Ale zapomnieli… c.d.n.