Pan Tealight i Flirciara Morska…

„No więc…

Rodziła się i umierała dość cyklicznie, wiecie, niektórzy tak po prostu mają i tyle. Godzą się z tym, w końcu, nie żeby najpierw nie protestowali i to czasem naprawdę donośnie, mocno, nawet i krwiście, nawet i bestialsko… przeciwko onej swojej, własnej, naturze, czymś z czym je stworzono, zrodzono, zlepiono, zszyto, czy jakoś tak i nie mają większych problemów, a może…

… może to dlatego, iż żyją na maksa, robią wszystko, bo wiedzą, że gdy się odrodzą, złe będzie zapomniane, dobre zapamiętane… ale przecież definicyjność dobra i zła taką zmienną jest…

Hmmm?

Tak twierdziła, ale jakoś wszyscy wiedzieli, że jest w tym coś więcej, iż jest w tym coś, co naprawdę boli, co naprawdę pozostawia blizny i zawsze, co cykl powraca, że musiało być coś takiego, bo ona jej radosność, wiecie, tej eterycznej, zielonkawej istoty, była aż nazbytnio przerysowana.

Aż żyła własnym życiem i ubierała wyłącznie rożówe szpileczki, diamentowe kolczyki i zawsze miała włoski blond, ścięte na pazia, wiecie, jak to drzewiej w modzie bywało, gdy zwyczajnie szamponów nie było dobrych. Albo się komuś nie chciało kłakami zajmować, tudzież… chłopczycować chcieli…

Flirciara Morska.

Obiekt zidentyfikowana, nie do końca znajomy, zawsze zaskakujący swym przybyciem… oj tak… ”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Z cyklu przeczytane: „Zamęt nocy” – … kolejny tom, kolejne problemy. Trzeba powiedzieć, że ostatnie dwa ustaliły wilkołacze priorytety co do życia. Ale raczej… no wiecie, chyba nikt nie spodziewał się przyjazdu małżonki…

Znaczy byłej, pierwszej i tak dalej.

Czy byłybyście w stanie zaakceptować rządzącą się w domu inną babę, na dodatek z dziwnie reagującymi wilkołakami, idealną manipulatorkę? Nawet jej córka nie chce jej w tym domu, tym miejscu, ale… były chłopak byłej żony bije innych, więc teraz trzeba go… zrozumieć.

Ekhm, czy też raczeh obić mu zad dostatecznie.

Na szczęście jest Kojot i Kojot!!!

A tak…

I jeszcze dziwna przyjaźń i duchy i ciasteczka i magia, no i… wiele przygód, wiele docinków, wszelakie momenty, kiedy macie ochotę dziunię za kłaki szarpnąć, ale wiecie, cywilizowani jesteśmy inie wolno… LOL ogólnie mówiąc, bardzo życiowa część przygód naszej samochodowej Kojocicy.

Czy utrzyma nerwy na wodzy?

Czy straci kolejnych przyjaciół?

A może wprost przeciwnie?

Zyska ich?

Jak zwykle masa ubawu, ale też i zgrzytania zębami, bo wilkołaki są dziwnie… nielogiczne. Niby z jednej strony czułe na kłastwo z drugiej dające się manipulować jak szczeniaki kuszone woreczkiem kabanosów. Babskie sprawy, męskie i pewna kobieta, która naprawdę może pomóc im rozwiązać ten problem, oraz jej magia…

No i Kojot!!!

Czy wspominałam o Nim?

YAY!!!

Dostałam książki. Sponsorowane przez cudowną duszę!!! Jej obrazki, rysunki, wszelaką owczość możecie znaleźć na FB i na Instagramie!

I nie wiem, co z nimi zrobić. Nie mam pojęcia… przez ileś tam miesięcy czytałam w kółko to i tamto, a teraz…

Nowe książki.

Shopping…

No ba, wiecie, człek w końcu postanowił po prostu popatrzeć na te wszystkie rzeczy i naprawdę w nie nie wierzy. W ich istnienie. Naprawdę. Życie na Wyspie, gdzie najczęściej macie tylko jeden wybór, to wiecie, jakoś tak do tego przywykacie… jak nagle coś wam zmieniają, nawet nie płaczecie, bo przecież co zrobicie inaczej?

Wszystkie sklepy spożywcze są właściwie prowadzone przez jedną sieć, więc możecie się rzucać i niby iść do Spara, ale… cóż tam wiele znajdziecie innego? Może Lidl, wiadomo, ale jakoś ostatnio tak spadła i czołga się po ziemi, że uwierzcie mi, wyprawa do ICA Maxi była wydarzeniem. Pomijam rozmiarówkę tego cuda… coś jak hangar na tankowce. Wiecie, taki suchy dok, czy coś w ten deseń…

LOL

Gigantyczna sprawa.

Oczywiście w Uddevalli.

Powiem wam, że spora wioska by się w środku tutaj zmieściła. A nie biorę pod uwagę okalających to jeszcze sklepów i tych tam zawijasów uliczek tworzących właściwie inny wymiar… i tak człek bierze ten koszyczek i idzie i nie wierzy. A to dlatego, że ICA, to mój ukochany sklep, w znaczeniu sieci sklepów, a już kwiaciarniana jej częśc w Tanumshede jest przesympatyczna. Pomijam fakt, że za każdym razem człek jakiś wiecheć przyciąga do domu… ale, zwykle ląduje w ICAch w Ystad lub Malmö. I… ceny są normalne. Pewno, że niższe niż u nas na Wyspie, ale wiecie, u nas tak wyśrubowali, bo wychodzi na to, że my wszyscy Turyścizna.

… smutny, sarkastyczny LOL

No ale…

Nie wierzy, bo ceny są czasem niższe nawet o 50% i nie są to ceny wyprzedażowe, a zwyczajne. I kurna… patrzycie na przykład na coś takiego jak kubki… masa… świeczki zapachowe, makarony, mleka, sery… rodzaje, gatunki, firmy, a wsio albo miejscowe, albo bliskie, albo no skandynawskie takie. I Marabou… Ludzie się wymijają, jakoś tak nikt się nie spieszy, jakoś tak, nie wiem, i Covid jest, no i taka jakaś, taka dziwna jakaś luźność w portkach…

Jakoś tak…

Normalnie.

Tak, moja kolekcja kubków się zwiększyła. I co z tego… spróbujcie coś tutaj kupić za 30SEK. W znaczeniu ładnego. Zresztą, ile można oglądać no. Kurde, człowiekowi kubka żałują, inni wydają na haule z Zary kilka razy w tygodniu, a moje gacie mają dziury! Ale kubek jest…

Wiecie, priorytety.

Książki muszą być, jeść… eee tam.

Deszcz, Botna…

No dobra, jeżeli chodzi o pogodę, to przez cały tydzień była cudna. Przez pierwsze dwa dni co prawda mocno wiało, więc wybrzeże odpadało, ale nie padało, światło było, nawet wszelako ciepło i nieciepło zarazem. I chłodek w nocy… ech, cudnie, ale w końcu człek jakoś tak między jednym a drugim przypomniał sobie, że mu jeszcze helleristningery w Botnie zostały, więc się kajtnął tam…

… i powiem wam, cudne miejsce.

Jebany zen, jak nic.

Niby tylko jedna skała, wózek i łódź, a jednak, jakby tam wciąż jeszcze coś grało, coś działało, coś wciąż szeptało odpowiednie historie. Można usiąść i zamyśleć się pod onymi wielkimi sosnami i dębami, w zamszeniu wszelakim.

Tak zwyczajnie wpatrzeć się w kałużę i jak ładnie się w niej odbija świat, ale… jest się na etapie Turyścizny, więc wiecie, goni coś człowieka, by zobaczyć więcej, szybciej, nie odpoczywaj, zwiedzaj, patrz, macaj, podziwiaj.

… więc pędzę…

W drugą stronę.

A tu… Kupa łosia i Askum…

Właściwie, to kompletnie nam to, ale no seryjnie… nie wyszło. Głównie dlatego, że byłam marudna i przegapiłam ścieżkę… oznaczoną, ale tak mikrym i w krzakach umieszczonym znakiem, że sorry, więc wrąbaliśmy się w podmokłą łąkę by zobaczyć kupę łosia w genialnym lesie. Serio, jak z jakiejś Złej Czarownicy i Jej Śnieżki Nierządnicy. Wiecie, wystrój opowieści z głazami omszonymi, krzakami, gałęziami w dwuznacznych kształtach…

Wylazłam stamtąd na węch i oczywiście znalazłam ryty, co do których trza się dość wspiąć, ale warto, powiem wam, że nie dość, iż historia niesamowita, to jeszcze widok z góry na one łęgi, łąki i podmokłości wszelakie, niesamowity.

Choć to nie jakaś tam góra, ino skała.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.