Pan Tealight i Gwiazdka z Piekła…

„Nie, wcale nie iskierka.

Nie, nie węgielek czy obłamek drzewka.

I tak, jak w ogóle można było tak pomyśleć, nie jak najbardziej nie wciąż dymiący i smrodzący kulek ze smoły, nie nie… nie była żadnym z nich, była Gwiazdką… kiedyś może i z nieba, ale wiecie, się jej upadło. Nosz, każdemu w życiu może się zdarzyć, a jak już spadać, to z wysoka, co nie.

A jak kraść, to nie drobniaki!!!

Weźcie… upadła i wciąż żyje.

I wciąż jest w jednym kawałku, a przynajmniej ona tak twierdzi… no wiecie, kobiecie głupio tak od razu zarzucać kłamstwo, szczególnie takiej, co to jak się na nią patrzy, to wiecie, po oczach tak wali, że hej, okulary przeciwsłoneczne nawet rady nie dają, a obiecała się przygasić, więcej, twierdziła, że jest właściwie prawie wypalona… i o ono PRAWIE się wszystko oczywiście zestresowało, bo na te słowa, wiecie, w mailu, Wiedźma Wrona Pożarta Przez Książki Pomordowane zwinęła kapturek i pomknęła się szykować na apokalipsę.

Nie…

Nie że makijaż, czy coś w ten deseń…

Książkę chciała dokończyć, bo właśnie cud się stał i miała ich kilka… i głupio tak umierać z książką nieskończoną.

Pan Tealight jednak podszedł do tego inaczej, albo zwyczajnie już tyle tego wszystkiego przeżył, że co jak co, ale przenośnia tu musi być… jednak ona, siedząca na przeciwko i siorbiąca wrednie herbatę… serio wrednie, wiecie jak głośno waliła łyżeczką w filiżankę, no zero kultury, a przecież to gwiazda kurde!!! Jak tak można, człowiek czy Pradawny, każdy ma prawo oczekiwać obycia…

Savoir vivre-u.”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Grebestad.

Na Wyspie niby jesień, ale przez one kilka dni, jakoś tak w środku września rozbuchnęło się późne lato. Po prostu. Ciepło, duszno nawet, ale jednak w powietrzu wisi ten ciężkawy, szemrząco szeleszczący zapach. Mocno chrupiący. Taki wiecie, krakersy, ale podgrzane, niby słodkie, miodowe, ale jednak…

… coś więcej.

Wszelako można się zapomnieć, jak ktoś lubi ciepłe klimaty, ja nie lubię, więc wiecie… męczyłam się. Spragniona onej cudownej jesienności pełnej mroku, wiatrów i deszczów i cieni, które tylko udają, że są twoje, ale tak naprawdę są własnymi bytami, które pragną wyłącznie cię podejść, a w końcu… w końcu cię zjeść.

Może?

A gdzieś tam na północy już mrozowo…

Ech, ale za to u nas był znowu rajd traktorów.

Ale coś im chyba nie poszło, bo pole nadal niezaorane. Znaczy wiecie, może gdzieś tam się zebrali weterani ze swoimi maszynami i tak dalej, może i było ich widać z okna, ale na szczęście nie trajkotowali głośno, nie byli dziwacznie obecni i tak dalej. Impreza była, ale jednak niezbyt z frekwencją. Znaczy tak bardziej prawie w ogóle. Gości chyba ino kilka… wiecie, przecież wciąż mamy pandemię. Maseczki we wszelakich pojazdach musowo na ryj nakładać.

Ale jakby co, to impreza była.

Ale miało być o miasteczku… o onym miasteczku, które to było puste jak… nie wiem właściwie jak co, ale wiecie, Szwecja nie miała lockdowna, nie miała zamkniętych granic, ale ponieważ inni mieli, to im też się oberwało. Nie tak jak innym, ale jednak. One pustki na nabrzeżu, które pamiętam dwa lata temu takie zatłoczone, ona impreza z tym otwieraniem morskich… eee, chyba ostryg? A może inne coś tam, no więc raczej w tym roku chyba nie było, za to w końcu udało się nam dostać do centrum informacyjnego dla nader mocno pofałdowanych we zwojach mózgowych… co to, wiecie, chcą pamiątki kupić i zebrać wszelkie broszurki…

Jakiekolwiek są…

No co?

W nich są mapki i inne takie, a wiecie, że ja w świat ino z mapami, a nie GPSem czy telefonem, czy kij wie czym, a poza tym…

Darmo dają!!!

Znaczy te broszurki oczywiście. Bo co do suwenirów, to wiecie, no raczej jakoś nie. Ale udało się nam złapać cudo babki specjalizującej się w farbowaniu tkanin. Malins Handtryck. Wiecie, dwie pieczenie przy jednym ogniu. Prezent dla Chowańca na rocznicę i coś dla mnie. Znaczy, no oczywiście, że on dostanie te broszurki, a ja oprawiony kawał szmatki, na którym perfekcyjnie nadrukowano nasz jeden z ulubionych motywów naskalnych.

Serio.

I tak, oczywiście, że to ta bzykająca się para z Vitlycke. LOL

Przez to wszystko człek w ogóle po pierwsze nie czuł się jak na wakacjach, a bo i nie był tak do końca, a po drugie, po drugie to wiecie, no zaraz zaczął googlować i się dowiedział, że babka ma niesamowite życie i pasje. Naprawdę. Kapitalna musi być. Jej współpraca z afrykańskimi babeczkami, specjalistkami od batiku…

I ciągle tam jeździ.

No ale, co do miasta pełnego kapitalnej architektury, morza, skały i dziwnych sklepów… no to się zmieniło. Wiele dziwnych rzeczy zniknęło, a sklepów chyba przybyło. I to tylko z nieciekawymi rzeczami, jak na przykład ciuchy… no weźcie no, ciuchy? Serio… a gdzie magnesy i kartki, no przecież suweniry muszą być!!!

A ich nie ma.

Ech…

W ogóle jakoś tak w wymiarze pamiątek, to jakoś tak kijowo w tej Szwecji. Trzeba seryjnie poszukać by znaleźć. Naprawdę…

Ech, może tylko ja wysyłam kartki w dzisiejszych czasach?

Możliwe.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.