Pan Tealight i Smok z patyka…

„Na piaskowej plaży…

… bo wiecie, w rzeczywistości one wszelakie plaże są różniste. Bardzo bardzo różniste i bardzo, a nawet nadzwyczaj nadzwyczaj różnorodne. I zmienne jeszcze są. W pewnym momencie piaszczyste, a potem znowu kamieniste, tłukące stopy, urywające głowy jak tylko zawieje, głazowate nawet są…

I tak naprawdę, to one same nie mają pojęcia o tym, jakie będą dziś, jutro, co gorsza, nie wiedzą, gdzie i kto mieszka, kto o ich istotności, dizajnie i tak dalej, zawiaduje… nie wiedzą i wiecie co? Wcale im to nie przeszkadza. Ona niewiedza. Nie męczy ich niepewność, bo zadufane lekko w sobie, a może raczej asertywne, jeśli chodzi o plażo shaming, to one jakoś tak zawsze się sobie podobają…

Bo przecież zawsze są piękne.

Zawsze.

Czy ze sobą współzawodniczą? Możliwe… ale tak naprawdę, każda z nich uważa, iż jest tylko jedna jedyna taka, a nawet, może li i jedna prawdziwa. Wiecie, piaszczysta, piękna, biała cudownie, mięciutka, ale nie obsypująca się i nie waląca piachem w oczy, więc… po co w ogóle o tym myśleć…

Lepiej je podziwiać.

I leżącego na jednej z nich, w onej miękkości piaszczystej…

Smoka z Patyka.”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Havgus time!

Wciąż jeszcze, a raczej tak się wydaje, że wciąż jeszcze, w końcu to jego czas, nadal. Rok temu gdy kwitły rzepakowe pola sprawił, że przez tydzień nie można było oddychać, a pranie wieszane na zewnątrz zmieniało się w cuchnące szmaty… ale ona żółć w powietrzu, wszelakie połyskiwanie, dziwność i zimność i gorąc…

I teraz, przez chwilę, świat zasnuła biel.

Havgus napływa dziwnie złowrogo… czasem to tylko zimno, czasem linie wrzątku i gryzącego chłodu… no i biel, mglistość, ale nie do końca znajoma. Za każdym razem dziwnie nowa, zaskakująca, zmuszająca do badań… smakowania onej inności, która odbiera horyzont. Czasem na dzien czy dwa, czasem, jak teraz, tylko na chwilę.

Jakby zwyczajnie tylko chciał o sobie przypomnieć.

Na wszelki wypadek.

Przez kilkanaście minut świat, który dotąd był bardzo słonecznym, ciepłym dniem, zmienia się w mleczną gęstość. I chłód. Nie żebym narzekała, ale jak nagle człek przebywa po drugiej stronie Wyspy i wraca do domu i nagle ma wjechać w oną biel, to zdarza się mu zatrzymać na onym skraju, ideaalnej granicy i dotknąć ją…

… jakby się miały wypełnić, wiecie, one opowieści o skrywanych miasteczkach i zmakach, wyspach i krainach wszelkiej magiczności…

Jakby…

Nic za nią nie istniało.

Za onym welonem chłodu.

Wszystko dookoła znika jeśli jesteś w śordku.

Dla tych na zewnątrz, to ty znikasz i kot Schroedingera jest nagle namacalnym eksperymentem. Bo przecież Gudhjem tak jest, ale jak go nie widać, to czy jest na pewno, a drzewo w lesie, czy dźwięk wydało, wiecie… mgła, to też jakoś oddziaływuje na człowieka. Coś z nim robi, nie tylko nagle odbiera zdolność widzenia dalej, więcej, ale przede wszystkim otula, chroni, zamyka, zabiera tylko dla siebie.

Chciwa.

Niechcąca się dzielić.

Havgus jest mocą magiczną. Nie no, pewno że jest to też opisane, zwyczajowe zdarzenie fizyczne, miejscami chemiczne, może i biologiczne… no wiecie, natura, chyba że ktoś tam ma maszynkę i wypuszcza se takie mgliste puffki… ale poza tym jest w nim magia. Raz człek cuje się przerażony, innym razem znowu, w końcu zrozumiany.

W domu.

Chciany i naprawdę zaopiekowany.

Czy można w ogóle tak powiedzieć? Że człowiek jest zaopiekowany? No wiecie, z czasem przebywanie we mgle zmienia człowieka.

Nawet jak havgus nie tyle go pożera, co wdziera mu się otwartymi drzwiami i oknami prosto do domu. Do jego miejsca. Jego ostoi i bezpieczeństwa. Do jego królestwa, czy też raczej, tak se człowieku myślałeś, a tak naprawdę, to nic z tego… nigdzie nie jesteś ni bezpieczny ni odcięty… i nic nie jest twoje do końca.

Na amen z pacierzem!!!

PS. Myślicie, że w końcu mi piwonie zakwitną? Bo podobno padać ma…

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.