„No dobra, kiedyś chyba istniał, ale potem gdzieś zaginął, czasy się zmieniły, Wszelakość Wszechświatów się popierniczyła i…
Wypadł z obiegu.
Ludzie też się do tego przyczynili, no sorry… Czernobyl!!!
Ten od dziwnie pojmowanej mądrości był już taką popłuczyną własnej nawiności, że serio, można było się spokojnie go pozbywać. Bez urazy, chociaż… z drugiej strony, jeśli pęcherzyki mają przestać wycinać, bo znowu stają się przydatne, więc może i on się jakoś odrodzi? Choć nie, wyrostek to wyrostek, jednakowoż magiczność części wewnętrznych człowieka, ujawniała swoje moce dopiero pod rękami maga, który rozcinał wciąż drgająe, często krzyczące ciało…
… i odczytywał przyszłość.
Albo coś innego.
I te serca, no dobra. Rzeczywiście z nimi było trochę inaczej i ciało dziwnie odczłowieczone spadające, turlające się po schodach onych zigurratów, piramidalnych wymyślunków, a może… może jedynych prawd?
Ząb Głupotności jednak powracał.
Powoli, ale jednak…
I jakoś nie wiedzieli, co o tym myśleć. Naprawdę. Bo przecież, może w rzeczywistości już jakoś się ujawniał?
Może?”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Mam!!!
Wychodzi na to, że raz na 3 miesiące dostaję trochę książek… wiem, żałosna jestem, ale w moim słowniku opis brzmi: biedna. Tudzież, moim spokojnym zdaniem durna na te obecne czasy i tyle!
Dzień…
Jasny.
Oj tak, znowu mamy suszę, kurka wodna, znowu jakoś tak prawdziwie na jednej stronie Wyspy temperatura o wiele wyższa, u nas niższa, bo wiecie, przecież nie można mieć tego jakoś tak po równo, więc… więc po prostu odwala pogodzie.
Nie padało nie wiadomo od kiedy.
Znaczy nie pamiętam deszczu. Po prostu nie pamiętam. Dziwne… i strasznie mi go brakuje. I wiecie, że nie znoszę gorąca… a przecież ono nadejdzie. Nie oszukujmy się. Tak będzie i tyle… lato. Pieruńska sprawa. Jakieś truskawkowe księżyce, jakieź eklipsy, najdłuższy dzień… wszystko za rogiem.
Wszystko…
No i jeszcze Księżyc, Saturn i Jupiter się będą, wiecie, do zdjęć ustawiać, bo przecież, no każdy kurna chce być sławny. Może i one chcą o sobie przypomnieć? Czemu nie, ludzie szaleją, więc może i jest jakiś niebiański Skybook?
Trza będzie to przetrwać i tyle.
Oddychać i może nie myśleć i może… wiecie, odpuścić sobie?
Może?
Kogo ja chcę okłamywać? Przecież i tak nie popuszczę. Wsio ma być na maksa i na full, nie ma innej opcji!!! Tak się działa w świecie porąbanego perfekcjonizmu, który tak naprawdę perfekcyjny nigdy nie jest. Nigdy!!!
Naprawdę.
Pola się zażółciły i przekwitły.
Teraz wszędzie zieleń.
I łabędzica z sześciorgiem maleństw. Wciąż nie rozumiem dlaczego określało się, znaczy Andersen dowalił im przydomek „brzydkich kaczątek”. No weźcie, przesłodkie, włochate lekko pieprz i sól kolorowe są…
… ale…
Wydaje mi się, że kiedyś widziałam takie zdjęcie, łabędź i dzieci, właśnie takie, gdy w dość wietrzną pogodę rodzic wozi je w sobie. Właściwie tak to jest. Wdrapują się one od dołu i nagle spod piór wystają ino one dzióbki przesłodkie, plamki szarości na idealnej bieli kołyszące się na falach, ale nie na tych największych, o nie, rodzic nie da sobie piór z tyłka wyrywać. No przynajmniej nie długo… po jakimś czasie już siedzą na morskiej zieleni. Wiecie, na takiej trawiastej polance, która pojawia się tuż przy brzegu, ale jakby wciąż na morzu, gdy spacerujecie brzegiem morza… cudownie zielona, miejscami buraczana w kolorowości, zawierająca niesamowite rośliny wodne, którym ona solność nie przeszkadza…
Choć przecież i tak mówią, że Bałtyk się docukrza wciąż…
… więc… może o to chodzi?
No więc mamy fale, mamy łabędzie… chyba parę, tak serio, to przyznaję, że nie wiem jak odróżnić chłopca od dziewczynki… wygooglam sobie. Ale… poza nimi mamy rzeczkę prawie wyschniętą i jeszcze parkę skrytą w młodych trawach i kamyczki i wodrosty, i jeszcze one inne kreacje na białym piasku.
Takie artystyczne.
Ech… przynajmniej jest plaża.
Przynajmniej… kurna, ale od słońca nie mogę oddychać, więc na co mi plaża?