Pan Tealight i Kozaczenia…

„Zmaterializował się i podzielił…

… wiecie, takie zbiorowisko pąkli wszelakich…

Nagle się objawiło ono zbiorowisko, nim wszystko oczywiście zaczęło się wyjaśniać i tak dalej, to wiecie… było ono zbiorowisko, widoczna zmienność i przymusowa praktykalizacja biologiczno-chemiczna.

Nagle ono toto, bo przecież się jeszcze nie znali, nie wiedzieli kto i zacz i czy przyniósł może jakieś prezenty, ale miłe, nie że zaraza i Jeźdźcy Apokalipsy w panierce… więc ono zaczęło rosnąć i rosnąć, i rosnąć, a może i kwitnąć, niczym rąbana magnolia z milionami płateczków, puchacie tak…

Skąd mogli wiedzieć, że to taki sympatyczny facet.

No niby bez nogi, ale że i ręki nie miał, to miło, symetrycznie było i jakoś tak, no wiecie, jak ktoś umie towarzystwo rozbawić, to po prostu umie i tyle… Kurcze, gdyby wtedy wiedzieli, gdy ono pąklowanie się zaczęło, gdy pyłki się naczęły wydobyać, wszelakie pierdnięcia, bombelki, bańki, nie do końca zapewne mydlane… nie no, na pewno nie mydlane, no weźcie no…

Skąd mieli wiedzieć?

No skąd?

Przecież jak widzicie coś takiego z tyłu własnej posesji, lekko grającego jaieś kościelne rytmy, no to od razu napalm, atomówka i solą potem, a jeszcze lepiej może i wszelako od razu ogień… niech płonie. Bogowie swoich sobie u siebie rozsypią, no i wygrzebią po ziarenku. Będzie okił wszystko.

Święty Okił działa i czuwa!!!

Problem w tym, że sir Zamyślnił Kozaczenia… zawsze kozaczył, nie pytał… nie błagał o pozwolenia, ino czasem, no czasem kiepsko trafiał z tym swoim numerem na otwarcie. Wiecie, oną pokazówką…”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Urodziny…

Plaża.

Miasto.

Przyznajmy się sami przed sobą, onego 8 dnia pewnego odcięcia – tak, wiem, dla każdego to odliczanie będzie inne, ale dla nas to ten dzień, pisane 20 marca – że tak naprawdę urodzin nie będzie. Pustka wszędzie i wszelaka wiosenność. Ludzie wciąż biegają, namiętnie kroją swoje trawniki. Znaczy wiem, że przycinają trawę, ale tak serio, to zaczyna być w tym jakaś depseracja. W Kopenhadze jak nic dojdzie do zamieszek, bo ludzie poproszeni o zostanie w domu oczywiście uznali to za wakacje, a że dostali chyba 75 procent wypłaty, więc wiecie, huzia na Józia!

I siedzą na plaży.

Bez odstępów.

Nie tak jak u nas, gdzie człowiek człowieka nawet dokładnie nie widzi. W sklepach znaczki, które pokazują jak masz stać i sanitizery. Co z tego, jak sam musisz sobie go nadusić. Przecież to absurd.

Ale są.

A urodziny… do dupy i tyle. Tylko, no weźcie no, kto w ogóle o to dba. Przecież ze mnie dusza tak imprezowa, że hej, dajcie mi dziwny shopping, całodniowy spacer w lesie i miejsce na robienie zdjęć i będzie super! Ale nie mam tego. I zaczynam się łamać… tylko czym? Chyba poza wszystkim, boli mnie gardło, ale przecież mamy wszyscy onego wirusa, więc, co tam, mam oddychać.

I pić.

I tak, nagła nagonka na ibuprofen się skończyła. No wiecie, bo niby prawie zabronili używania go w wymiarze virus – ból, ale chyba zmienili zdanie. Jak zwykle. Co mnie wkurza? To arogancja lekarzy. Sorry, ale nic nie jest pewne, jeśli to taki nowy wirus. Choć, przecież on nie jest nowy, więc… dziwnym mi się to zdaje, iż produkt laboratoryjny nie ma dostępnych/zrobionych większych badań.

Ech!

No ale…

Słońce wyłazi, wiosna.

Nie oszukujmy się, ludzie będą wyłazić z domu, szczególnie Duńczycy, których często goni w przyrodę. Znaczy naturę mają, że w naturę… muszą. Jak najbardziej to rozumiem. No i jeszcze mają „wolne”.

He he he… serio, uważacie to za wolne?

W Netto facet poprosił by inny się od niego odsunął i ów inny wpadł w szał. Nie dziwota, wszyscy mają już dość. Chyba? Nie wiem. Podobno są tacy, co oglądają wiadomości ciągle i ciagle i ciągle. Którzy wszelako po prostu nic innego nie robią, żyją tym i sieją nasionka onych naukowych czy też pseudonaukowych pomysłów. Ale… ja nie mam telewizora. Mam plażę, a na niej rzeka dziwnie zaczęła płynąć.

Ale nic to, bo pociemniałe od burgundowych wodorostów dno pięknie odbija błękit nieba i pojedyncze obłoczki. Takie to nienaturalne w wymiarze tego całego chorowania. Takie piękno i… ta cała reszta.

Takie piękno.

Na plaży dwa psy, parka leżąca na piasku, olewająca zalecenia, że pies winien być na smyczy i oczywiści babeczka wyprowadzająca swojego wrzaskuna. Wiecie, te małe szczekacze zawsze są najgłośniejsze. Koszmar… atak lękowy in 3…2…1… bingo. Nie. Nie mogę wychodzić. Nie powinnam… ale są całe połacie krokusów. Piękne, niesamowite… znikające, niszczone miejscami. Pierniczone perliczki czy inny kił wygryza mi kwiatki w ogródku. Do tego Bambi z rodziną wpierdala co się da i depcze co zasadzone.

Nie no…

Trzeba nam płota.

Wiosna.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.