„Spadł…
Znaczy, tak właściwie, to z dziwnym świstem i hukiem parł ku ziemi, by brutalnie, bez jakiegokolwiek pytania czy zapowiedzi… wszelako chamsko nawet, wiecie, jebnąć w ulubioną filiżankę – znaczy kubek, ale wiecie, to lepiej brzmi, tak sofisticated… Wiedźmy Wrony Pożartej Przez Książki…
Jebnąć.
Żeby nie było, z pluskiem walnął takim, że poszedł rozbryzg tak dookolnie, że nie zaplamił stolika, wcale a wcale, ale wszystkich tych, co dookoła niego byli. Niezależnie od tego w jakiej odległości od niego, bo ryk, dotyczący pewnego aromatycznego wrzątku dobiegł nawet z podziemi Sklepiku.
I to kilkukrotnie.
I wiecie, taki lekko nieprzytomny i wszelako zamotany Kawałek Nieba, oczywiście niebieski, ale nie adne bejbi pjuki, ino taki wiecie, jak Wiedźma Wrona lubiła, ona niebieskość zimowa, piękna i cudowna, obszarpana boczkami szarością stalową… zapowiadający śnieżyce i burzany białe…
Ale i tak było kijowo.
Bo herbata się rozlała.
A dopiero ją zrobili.
A wiecie, w przypadku tej dwójki herbata to sprawa wielkiej świętości i namacalnego wpierdol, jeśli tylko ktoś święty czas naruszy. Nie ważne, że w międzyczasie, który dla wielu jest czymś nieistniejącym, ona odwala swoją robotę a on swoją, nie… zwyczajnie, jak jest w kubku, to się nie gada.
I tyle.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Salene Bugten.
Matko Wyspo, co się dzieje?
Za każdym razem, gdy tutaj przychodzę, Wyspy coraz mniej, plaża nie istniej… ale nagle, ten kawałeczek, który pozostał, pod onym oderwanym piaszzczystym klifem, jest pełna nie tylko kamienie, ale i piasku. Od kiedy… od czasów babeczke w strojach tak wielkich, że materiał na nie stworzyłby współczesne kiecki…
Oj takie piękne to miejse teraz.
Takie pełne wodorostów, mokrych, barwnych kamieni, piasku dziwnie pomarańczowego, rzeki pełnej wody, drzew o gałęziach pączkujących… i tych ptaków. Jakich fascynujących. Niedbających o nic poza gniazdem, rozrodem, jedzeniem… proste życie. Ech! Czadowe takie… ale jakoś, chyba nie dla mnie, oj nie… bo przecież we mnie tyle pragnień. Aż… właściwie krzyczą…
Woda przynosi ne aromaty fascynujące.
Przynosi dźwięki pięknie, niesamowicie tulące, odwacające uwagę od wszystkiego i wszystkich. Pozwalające na odetchnięcie. Na w końcu jakąś znajomą normalność. I chociaż droga powrotna, wiem to już, będzie trudna, poślizgowa i buty znowu trzeba będzie czyścić, to jakoś tak… ech… gorąca woda w termosie.
Ech…
Pięknie tu tak.
Ale chyba wszystkie te miejsca, gdzie morze i rzeka się spotykają, nasycone są specjalną energią. Choć wciąż serio nie przepadam za tym słowem, to jednak ona tutaj jest. Niestety tutaj jest!!!
I głaszcze mnie…
Łaskocze…
Shopping…
Tańsza benzyna.
Serio!!! Takie to dziwne.
Potem nasza cudowna Królowa w swej odezwie opierdoliła poddanych i co jak co, ale kobieta ma rację. Na podłogach w sklepach pojawiły się znaczki pokazujące jak i gdzie trza stać… na kontuarze kasjera opis, jak wysuwać nabytek z kodem pod nosem kasującej osobie… można przez telefon, ale wiecie, nie wszyscy, nie zawsze też działa, więc patyki do brzózek… bo wiosny nie da się zatrzymać, a mnie wildelife wyżera kurna wszystkie roślinki. Kwiaty takie piękne były to co, no skurczysyny zeżarły.
Ale jednak…
Pacnięcie kijkami kasjera?
Trochę dziwne.
Gdyby tylko człek miał finanse, kupiłby sobie one drzewka, wysadził w miejscach, które mu wiatry one, wciąż nieustające odkryły i byłoby z głowy. A przecież aż się o to proszą. Aż o to krzyczą, ale…
Nie stać mnie.
A proces wzrostu od ziarenka trwa tak długo. I choć sosenki moje piękne naprawdę dzielnie już się wydłużyły, to jednak, no jednak jakoś tak, wiecie, wciąż nie są to drzewa zasłaniające mnie od innych ludzi.
A tego chcę.
Prywatności.
Osłony od świata i drzew. Bo przecież tak wiele ich poległo. Tak bardzo mnie dusza boli, gdy to widzę. Ale nie było zimy, nie ma właściwie wiosny, jest coś dziwnego, nowy twór… albo coś rąbnie, jebnie i będziemy mieli dopiero makarenę. Jak nas nagle zmrozi pod koniec marca. Ale, może to jest wyjście?
Może?
PS. 3 przypadki…