„Kruszynka wbrew swemu imieniu, serio była malutka. Nie tak, jak wiecie u innych co to grubego zwą chudym dla jaj… no serio była tak jak okruszek chleba. Ale taki twardy mocno.
Starawy…
Zdecydowany.
Naprawdę wielki swoją osobowością, chociaż w rzeczywistości byla tylko kruszynką krówkową. Malutką malucinką, która daje bardzo malutkie mleko. Nie żeby mało, ale małe mleko. Wiecie, nie wielkie, nie takie, jak się wam zdaje i naprawdę nie gorsze, czasem nawet waniliowe, czasem czekoladowe…
I to od razu w szklanych buteleczkach z kolorymi zatyczkami. Przeuroczymi, gdy ktoś kochał miniaturki, ale… problem był z nią jeden. No wiecie, niby krowy nie robią tego jakoś dziwacznie często i może upierdliwie, ale jednak, jej meczenie to były gromy. Jej odgłosy z paszczy budziły potwory piekielne, te zapomniane, którym już dawni nikt ofiar nie składał i huragany wzywało, i jeszcze piętrzyło nowe góry, budziło uparcie i natrętnie, całkowicie doprawdy sprawnie, no jak w zegarku właściwie, wulkany i przywoływało tsunami…
I dlatego mieszkała tutaj.
Bo wiecie, na Wyspie trawa zawsze zielona, a jak żresz, to nie gadasz.
Choć jej czasem się wymsknęło.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Wąwóz.
Pod oną wybudowaną czaszą wielce widokową, która tak naprawdę moim znadaniem więcej spieprzyła w otoczeniu naturalnym niż mu dała, więcej nakombinowała i drzew poraniła, że wiecie…
… daje radochy…
No więc pod nią sobie wąwóz jest.
Wszelaka dzikość.
Przede wszystkim wąskie przejście, trochę wody, powalone drzewa. Ale do tego niesamowite skały. Piękne i cudowne. Czarownie poukładane, ale przede wszystkim one przekrojone, nicym ciasto wielowarstwowe, niczym… coś więcej, coś bardziej magicznego. Niczym księgi spłaszczone tak, by nic i nikt nie mół ich przeczytać, bo przecież, gdyby tylko znowu wybrzmiały te strony… Nie, lepiej nie, datego skamieniały. Ale wciąż każda z nich zachowała jakąś swoją odrębność.
Mistyczność.
Magiczność nawet.
Pewno, że trzeba się wspinać w górę, szczególnie po tych wichurach i wiatrach, czy raczej jakoś między nimi, to wiecie, jakoś tak… przynajmniej gimnastyka załatwiona. I kardio i nogi, no i rączkami też człek pomachał przecież, więc… nie jest źle. A tu mostek, a tu kolejny, bo przecież na moje szczęści ten fioletowy szlak lekko poprawili i łatwiej przejść i tutaj i tam…
Ale idźmy dalej.
Bo jak już się wlezie na górę, to wiecie, po prostu człek sobie idzie. Idzie carowną dolinką. Po prawej skały, po lewej skały. I drzewa, i one cudowne omszone konary i meandry wodności wszelakiej, po prostu ino się inspirować i zwyczajnie oddychać. I iść dalej. Bo to nie koniec. Wąwóz to może nie Kolorado, ale jednak taka cudowna miniaturka. Wiecie, bonzai wązowatości.
Plan jest taki, by na razie iść onym nowym szlakiem, więc mijamy ono igielne ucho, czyli wielkie skały, na które niegdyś trza się było wspiąć i chwycić się potem drzewa, a potem przecisnąć się – dostępne ino dla mikrzejszych i bez plecaków – między drzewami, drzewem a głazem, potem na kolanka…
No i wiecie, potem gra gitara. Jesteście na dobrej drdze do samochodu.
Ale na razie mamy nową drogę. I pięknie jest, bo w wąwozie człek sobie siedzi i tak pomyślawszy głębiej, to choć mija go facet z telewizji, to jakoś takoś… takoś jakoś wiecie, samotnie. Milusio. Ino Chowaniec, pluszowe gadanie i Wiedźma. Najlepsze trio na świecie. Naprawdę. No wiecie, dla mnie, pewno, ale jednak… no i w przyrodzie. Bo tutaj jakos tak, albo w swoim domku.
W Misiu.
Ale na razie kolejny mostek, stary obok niego urzeka przekształconym drewnem, które kryje jakieś takie piękno, jakieś takie no hipnotyzujące. Naprawdę. Stare kawałki drewna w naturze sprawiają, że człek się uczy. Uczy jak działa nie tylko przemijanie, ale też i jak łatwo stworzyć dzieło sztuki.
Przyrodzie łatwo.
Nagle malutki wodospadzik. Cudowny i kapitalnie szemrzący. Aż nie można się od niego oderwać, ale już droga w górę. Już wyjście do lasu. Już słychać samochody na drode, już zaraz koniec tej przygody.
Już…
I szkoda trochę, a nawet i mocno.
Ale z drugiej strony, przecież zawsze można wrócić. Tylko, że… no tylko że wszystko się tak ostatnio ciągle zmienia. Zmienia wciąż i wciąż i wciąż jeszcze, i jakoś tak, dziwnie człekowi, że przecież nie dość, że chce tych drzew, chce ich więcej, chce je wszędzie i jakieś takie bezpieczniejsze od ludzkiego napastowania… ale jak to zrobić? Poza zasadzeniem tego, co się może i gdzie może?
Wysianiem znajomych tej ziemi ziaren?
Bonzajowe wąwozy robić?