„Pierwszy raz czuł się sprawny i wykorzystany do granic swych niteczek.
Bo tak, Pierwszy Raz był zwyczajną, rąbaną Zuzią z oczkami z guziczków, zszytą dość krzywo, ale odzianą w wymyślną kieckę, czapeczkę i paltocik oraz nieodłączne, niezależnie od pogody, wysokie, różowe kaloszki. I ten szaliczek w paseczki, a każdy z nich inny, z końcami z frędzelków zakończonymi koralikami…
Naprawdę.
Co jak co, ale stylizację miała wypasioną. Na pewno dobrą na późnojesienną pogodę, ale jednakowoż odrobinę walącą po oczkach, chociaż… wiecie, z drugiej strony, to jakoś takoś była widoczna na ulicy i w okolicy dzięki onym wszelkim neonowym wstawkom w ubraniu i odblaskom, które miała poprzyczepiane do włóczkowych włosków. I to takich wiecie, wersja afro!
Widoczna nawet mimo czapeczki.
Czapeczki z pomponikiem i nausznikami.
No wiecie… Pierwszy Raz.
Idealna nieświadomość i wszystko co nowe zbugowane cuzamen do kupy. Bo przecież była pierwszym razm. Onym czymś, co się wydarzało ino raz, ale też, z drugiej strony, to wiecie, jak nic wiele tych pierwszych razów, więc miała doprawdy sporo do roboty i… no właśnie, wciąż jej się lewe oczko z czarnego guziczka odpruwało, więc przychodziła wciąż i wciąż i wciąż… Bo tylko tu Pan Tealight wiedział jak to zrobić, by znowu normalnie widziała. Znaczy wiecie…
Po swojemu.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
A w lesie…
Jak można żyć bez lasu?
Bo przecież tutaj jakoś tak… to nie jest, że człek się ładuje, jednak nie to. Po prostu, jakoś tak, te drzewa… no tutaj człek czuje się na miejscu i wiem… Robaki. Oj dobra, każdy ma fobie i tak dalej, ale jednak, ten las, ten aromat, te liście, gałęzie, ścieżynki, miejsca podmokłe mniej lub bardziej, lub i całkowicie…
Bo przecież u nas lasy takie niesamowite.
Wiecie, póki są… one lasy młode takie, wyżebrane, wymodlone, wydarte innym. Po prostu drzewa, które naprawdę walczą o życie, ale jakie drzewa dziś nie walczą o życie? No jakie? Te brzozy i inne. Te dęby i iglaste te. I jeszcze one z innych krain, które jakoś tutaj czują się tak jak u siebie. Bo i przecież są u siebie.
Uwielbiam lasy.
Kocham je namiętnie, od poszycia po czubki drzew. Po one mglistości listopadowe i wszelaką wilgotność. Przez te mgły, które zmieniają znajome ścieżki w czarowne tunele, w które wchodzisz i dech zapiera, gdy nagle oblepia cię ona cała białość i lekka szarość i wszelaka oddychalność. I jeszcze oczywiście lekki chłodek.
Bardzo lekki, bo przecież u nas to raczej ciepło.
Mrozów nie ma.
Mokro jednak… ciemno też, ale nawet jak ciemno, to i tak fajnie. I one porosty wyglądają tak czarownie. I tak niesamowicie i w ogóle. I ostatni muchomor łyska mokrym kapeluszem. I jakieś tam szpety i jakieś tam szmery dziwne i ptaków nagłe zaśpiewanie i jeszcze… jeszcze tak wiele, że chcesz się tutaj tak bardzo zagubić. Zostać. Bez tych ludzi i całego onego cywilizowania.
Zwyczajnie.
Normalnie.
Lasy zdają się z jednej strony tak bardzo tchnąć oną mocą i siłą, a z drugiej strony, są takie strachliwe. Bo te piły wszędzie, ludzkie dziwaczne pomysły… wieża pod Rytterknaegten znowu ma podsłuchiwać Rosjan. LOL Ile kasy na to dostali, to łeb mały ile lasów by się nasadziło, nasiało i tak dalej…
Lasy lasami, ale poważne sprawy oczywiście też na tapecie.
Po pierwsze Grenlandia. I tak, na świecie nie wiem nawet, czy o tym mówią. Poza naszymi mediami jakoś ów grenlandzki Brexit nikogo widać nie interesuje. To, że niegdyś ląd zielony… pewno przy tych zmianach klimatycznych niedługo znowu będą… no więc ów ląd zielony posiadający już autonomię chce się na amen w pacierzach wszelkich odłączyć od Danii. I to wiecie, tak na zawsze, że jakby nigdy nie byliśmy razem, już cię nie kocham i rzucam obrączką…
Ale chcę zachować kasę i płacić mi masz alimenty.
No serio.
Przyznaję, że jakoś polityczne potyczki mnie nie interesują, za to cały ten skandal z wykorzystywaniem dzieci… naprawdę, ludzie kurna, serio myślicie, że wyleczycie swe bolączki podwyżkami na cukier i alkohol? Serio? I nie, nie robi tego Dania, a sama Grenlandia, która nagle zapomniała jakie ma DNA i temperatury.
A przede wszystkim, że no… bidnie się tam żyje.
I ciężko.
I choć mają misie i piękną przyrodę wszelako, to jednak… no nie wiem, naprawdę nie wiem, czy im się uda wsio pociągnąć tak samotnie i po prostu. Bo jak będzie Brexit, to sorry, ale alimentów nie będzie.
W tym wymiarze albo wszystko albo nic.
Chyba… bo kto tam polityków pojmie?
A dzieci… cóż, nie oszukujmy się, kto tam o nie dba? Zresztą, to przecież ino jakiś malutki kawałek świata, co to zdaje się nazbyt baśniowy, by mógł być prawdziwym. Kto chce o tym czytać, co nie? No chyba, że się influencerzy rzucą… oj pewno, że wściekła jestem i sarkazm się ze mnie leje, ale przecież miliony lepiej wydawać na wieżę – i to miliony europejskie – a nie na tych maluczkich.