Pan Tealight i Skorupa…

„Stara… lekko poobgryzana na brzegach.

Z małym pasiastym wzorkiem, ciemnokarminowa z jaśniejszymi, ceglastymi plamkami… Właściwie całkiem niewielka, ot kawałek brzuszka jakieoś dzbanka czy bardziej korpulentnego garnka. Nie do końca gruba i nie do końca cienka. Taka  sobie, wiecie, nie do końca zwyczajna, ale i dziwnie tajemnicza…

Skorupa.

Gdyby nie to, że Wiedźma Wrona Pożarta Przez Książki Pomordowane kochała sikać w krzakach, to pewno nawet by się nie poznały, no ale… jej wielce dzika kobiecość, albo też li azaliż mały pęcherz, czy też może i poszukiwanie dziwnych wrażeń w życiu, jakby jej brakowało w codzienności… no więc wynikiem tego jedna się do drugiej przylepiła. I nie nie, nic z tych rzeczy. Ani to nie był numer dwa, ani też nie jakiś atak ceramiczny na wypięty zadek, nie nie…

Naprawdę nie!

Chociaż pewno, tak łatwiej byłoby to wytłumaczyć, niż zwykłą błotnistością podłoża, wietrznym dniem, nierównością terenu… nie, żaden kurhan, czy coś, zwyczajna zgubiona niegdyś przez kogoś skorupa, nagle znaleziona, nagle nadzwyczaj gadatliwa i co gorsza pyskata!!!

A tak, one tak mają!

I kompletnie nie chciała przyjąć do wiadomości, że Wiedźmistość Wronia Archeologiczna w rzeczywistości nigdy nie przepadała za ceramiką, może przez zbyt wiele klejenia jej za młodu, ani też naprawdę nie chciała wracać do robót głębokoziemnych, tylko te skały macała, rytów szukała, zbyt wiele symbolicznie myślała… ale nie, ta na nią, że systematyka, że przecież resztki, że ona wiele może… że w niej wielka moc wiedzy zaklęta jest…

Tylko…

… przecież wiedza sama w sobie, to nie zawsze to, co naprawdę chcesz wiedzieć, więc gdy już Wiedźma skapowała co jej się do buta przylepiło, gdy wysłuchała okrucha, nie większego niż dwa paliczki… to jakoś tak, wiecie, zaczęła się zbyt wiele nad wszystkim zastanawiać, potknęła się i…”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Początek i koniec.

Wschód i zachód…

Gdy człek nagle kupuje w końcu dom, wciąż go nie pomalował, bo wiecie, finanse to jakaś wersja innej baśni, do której go nie zaproszono, wciąż nie ma mebli, wciąż jakoś tak ciszy się dziwną wolnością przestrzeni i wielkim oknem, od którego nie chce się odczepić i chociaż sypialnia miała być z innej strony, to jednak… nie może wyleźć z tego, co zwą salonem, bo jest to okno i po raz pierwszy, bo boją się tego powrotu do domowej może normalności, a może i czegoś bardziej dziwnego… dorosłości… No ale najbardziej chodzi o to, żeby nie przegapić tych wschodów i zachodów słońca.

Bo je stąd widać.

A bezczelnie budzą go o porze, gdy świat spowija jeszcze czerń.

Ona ciemna, głęboka, śpiąca i śniąca czerń muskająca cię wszelakimi potworami i tak dalej… ale czasem, oj tak, właśnie teraz w listopadzie i grudniu, gdy dni stają się coraz krótsze, one poranki są niesamowite. Bo nawet jeśli są ciemne, obserwowanie onej ciemności cofającej się od strony morza w stronę Wyspy – pewno wyłącznie dlatego, że ja mieszkam w Gudhjem, nie w Ronne – ale wiecie, w zależności od wschodu słońca, jakoś tak… jest zróżnicowanie…

Najpierw mamy one ciemne poranki, może i deszczowe, które naprawdę sprawiają, że tęsknimi za łóżkiem, że nie chcemy go opuszczać i ci, którym wolno pracować w domu naprawdę wolno przytargać kompa czy coś do pisania i malowania i wszelkiego tworzenia do łóżka, no i wiecie, po prostu nie wyłazić…

… ech, kogo ja oszukuję!

I tak w końcu musimy wyleżć…

A może nie?

No weźcie, jak szaro jest i pada, gdy patrzę jak ciemność powoli ustępuje szarej, miękkiej nie do końca jasności, i wszystko staje się onym oczekiwaniem na śnieg, jakąś wstępną świątecznością może i… chociaż nie wiem, w dzisiejszych czasach święta przerażaja wszystkich, albo większość. Nie mam pojęcia dlaczego? Przecież nikt wam nie każe gotować ton żarcia i sprzątać.

A siedźcie w łóżku i już!!!

Łóżko jest super!!!

Ale…

Są też te niesamowite poranki, kiedy widzicie, że słońce wschodzi, gdy ono wdziera się nagle w oną szarość, której się spodziewałeś. Nagle niebo rozbłyskuje się kolorami, czerwienie, róże i pomarańcze walczą o to by zlikwidować niebieskość i czerń. I słońce, no tak, bo przzecież to przez nie… i nawet jeśli nie zostanie na cały dzień, nawet jeśli to tylko ten wschód, a poza tym będą wiatry i ulewy…

To jest pięknie.

Najpierw są kolory, potem pojawiają się chmury, albo nie, bo przecież niczego nie możesz być pewnym, wszystko nagle może się skończyć, zniknąć, rozmyć… serio, więc patrzcie, bo przecież każdy z tych wschodów o tej porze roku jest unikatowy. Każdy zdaje się opawiadać inną historię, każdy… jest niesamowity.

Nawet jeśli słońce bawi się wyłącznie z chmurami, podświetla je, zabarwia, zmienia, uwidacznia ich kształty i puchowatość. Wciąż wszystko jest niesamowite. Jakoś tak dziwnie człowieka ładuje, nawet jeśli wypędziło cię to w gaciach z nieumytymi zębami na wybrzeże, byś zdjęcia robił, to jednak… ładuje. Nawet mnie. Mnie, osobę, która o tej porze roku jednak woli one szarości i przyciężki chmurzastości.

Ale nie pełnię księżyca.

Oj nie… wykańcza mnie sucz!!!

Można się zapatrzyć na te widoki. Na dachy, ptaki i drzewa. Na kolory i kształty na morskość wszelaką, rzekę w oddali i pola zielone… właściwie neonowo zielone. Zaskakujące. dwójkę dzieciaków podwożonych do szkoły i sąsiadkę, która kurcze chyba jest rozchwytywana, bo wciąż gdzieś jeździ, wciąż się kręci…

Kobieto no, ja tutaj się wschodem cieszę.

A może już nie… bo zniknął i zmienił się w dzień. Ech, aż w trzewiach czuję oną zmianę. W codzienność nudną.

W tą dniowość pracowniczą.

Do jutra!!!

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.