„Postępowy nawet nie chciał by zwracać się do niego per „pan”. Ogólnie podobno z każdym miał być na TY, ale Księżniczki, Królewny, Wiedźmy z pieca, a potem i cała reszta zaczęła bląkać coś o niepasaniu krów razem, tudzież owiec czy kóz, wszelako rogatej bydlęciny też, no i dojarek oporządzania, więc…
… trochę go to zmyliło.
Zmyliło, dopóki nie dorwał Wiedźmy Wrony Pożartej Przez Książki Pomordowane.
No i tutaj oczywiście od razu trafił na podatny grunt. Bo jej się ostatnio obrywało od obcych za to, że oddycha, że żyje, że w ogóle jest, więc była tak przerażona, iż można było z nią zrobić wszystko. Wprost lepić ją jak glinę, rąbaną plastelinkę, lekko już podgrzaną, a nwet i zabawę z tym pisakiem co plastikiem sra…
No wiecie, ona zwyczajnie nawet się nie broniła.
Nawet nie mówiła nie, tylko się trzęsła i był to widok godzien nie tylko pożałowania, ale też dziwnej dwuznaczności. Z jednej strony wiedzieli, że powinni ją przytuić, zająć się nią, ale przecież nie lubiła dotykania, a z drugiej… oj tak bardzo chcieli zwyczajnie rąbnąć ją w łeb albo naćpać lekami… bo kurna, no ile można. Tak kurde wołać o zauważenie i tak dalej. Oj pewno, że jej nie rozumieli, a Pan Tealight nie miał sił już wyjaśniać jak działa wiedźmostwo złamane, ale…
Na szczęście Chochel – chochlik pisarsko, naukowo-malarski, co to ostatnio awansował mocno, przebudził się z onej przerowadzkowej senności i zaczął z nią chodzić wszędzie. Może niewidoczny, ale jednak od czasu do czasu celnie kopał ją w pośladek, zwykle prawy, dlatego tak nierówno puchnęła… ale z tym ciulem wiedział, że musi zadziałać inaczej. To nie był czas na bicie i tak posiniaczonej, oj nie…
I wiecie, potem była potrawka na obiad.
Mięsna.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
W Vangu cisza…
Na środku Wyspy cisza.
I cienie wszędzie.
I tak to bywa, czasem poranek wali słońcem, masz nadzieję na dobre światło, a gdy docierasz na miejsce, to nadchodzą chmury i mówią ci: a takiego wała! A nic z tego nie będzie, a naprawdę kompletnie nic. Bo tak, bo my możemy i tyle.
I już.
Bo to my władamy światem.
Bo tak.
Błąkasz się po Wyspie tuptając za przesuwającym się światłem i jakoś tak nie wiesz, czemu ona nagła pustka tak cię fascynuje. Dlaczego? Przecież tak było zawsze? Przecież do tego się przyzwyczaiłeś, a jednak. A jednak jakoś jest inaczej. Bo Turyścizny moc była jednak przez dłuższy czas i było ich więcej, ale jednak…
Ale jednak może to nie to?
Może to one puste pola?
I lasy i drogi…
Uwielbiam pustkę na Wyspie. Jako jedyny osobnik pewno mogłabym robić za tego Szymona Słupnika, smotnika z jaskini, czy innego tam, no wiecie, stroniącego od dwunogów. Ale dzisiejsze czasy nie rozumieją takich ludzi. A tacy właśnie przenoszą się na Wyspę. A potem obrywają w sezonie. A potem nagle znowu dostają oną pustkę i… jakoś tak, w końcu…
Oddychają.
Od nowa.
Znajomo.
Wyspa ma w sobie oną moc głaskania pragnienia samotności. Ona rozumie, że można kochać tylko ją i tyle. I w pełni, po boskiemu i królewskiemu to akceptuje. Bo ją trzeba, należy czcić. I jeśli o tym się zapomina, to jakoś tak coś się w życiu smędzi i tyle. Należy to zaakceptować i amen, alleluja, do tyłu i na boczki.
Vang to dziwne miejsce, bo właściwie nie mam pojęcia, czy wciąż jeszcze ktoś tutaj mieszka. Mają niesamowite domy, Począwszy od onych starych, odnowionych pięknie, poprzez zabytkowy młyn i inne tam chatki rybackie, oraz te nowsze, z wielkimi oknami, magiczne, oj, miejsca takie, że chciałbyś ino siedzieć i się gapić.
I nic poza tym.
I to wystarczy.
I może malować, robić zdjęcia, rzeźbić… wiecie, artstycznie…
Pewno, że można pójść w prawo i macie niesamowite tereny i wodospad – jeśli oczywiście padało, bo wiecie, u nas one są wybitnie okresowe. Jak pada, to są, nie pada, nie ma. Logiczne to niby, ale jednak sporo o tym zapomina. LOL I nagle wielkie ajwaje, że miało być, a nie ma. No serio.
Ludzie wrzeszczą, gdy susza…
Ech!
Ale… wracajmy do Vangu. Podobnie jak Bolshavn zdaje się tak być wyciszony, by nie rzec iż martwy w okresie chłodnym – ech, bo przecież wiecie, u nas zimy sporadyczne LOL… że prawie martwy. Prawie nieżyjący. Prawie jakichś takiś nieistniejący. Ot makieta, którą czasem ktoś ndmuchnie, a czasem…
To tak jak z tymi wszelakimi budynkami, które tutaj znikają z powierzchni ziemi w jedną noc, a potem jest ino dziura w horyzoncie. Czasem sobie myślę, że te przepiękne hotele i tak dalej, które nawet ja pamiętam, albo te, które utrwalone zostały ino na zdjęciach, naprawdę byłyby o wiele lepsze niż ta codzienność teraz. Naprawdę. Co było złego w onej piękności murów? No dlaczego tak niszczyć?
Nie wiem…
Tak to wszystko dziwnie nie gra ostatnio tutaj.
A może nigdy nie grało?