„No małpy to jeszcze nie mieli.
Bez urazy, oczywiście, że w Sklepiku z Niepotrzebnymi nie każdy wyglądał jak ludzka modelka, ale jednak stuprocentowy goryl?
No wiecie, taki serio bez ciuchów, ale z piórkiem w zadku!
I to pawim!!!
Naprawdę! Wielkim, gigantycznym nawet, z mocnymi barwami, połyskiem wszelkim i glitterem dookoła otworu wkładanego. Znaczy widać było z daleka, nie że ktoś się jakoś tak do niego zbliżył. Wiecie, w końcu skąd mieli wiedzieć, czy bezpieczny on choć względnie, bo, że on już widzieli…
Niestety.
Siedział na jednej z Wielkich Sosen, kurcze serio, że go nie kłuło, podwieszał się, bujał… i donośnie się śmiał do nich, ale dziwnie jakoś, wiecie, jednak za dużo zębów, no i jeszcze na dodatek wpieprzał serowe czipsy, te ulubione ostatnio przez Wiedźmę Wronę Pożartą. Wiecie, te, co mogła jeść, jako jedna z tak niewielu rzeczy, które nie sprawiały, że wywracała się na drugą stronę od dupy kierunku.
Niby powinni coś tegoś, ale jakoś nikt nie chciał być pierwszym, bo wiecie, ci co wyżej was i jeszcze jedzący są, to… no w końcu zawsze coś z nich wypadnie! Jak z mewami, wiecie, albo innymi ptaszkami!”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Jezioro ciszy” – … kocham. Kocham Anne Bishop i wciąż nie wiem jak ona to robi. Naprawdę nie wiem. Wciąż zaskakującym dla mnie jest to, że z kilku słów można stworzyć tak pełny obraz.
Tak kompletny, skomplikowany, tak zaskakujący.
Ta książka nie jest kolejną częścią serii, ale jest jej elementem. Jest opowieścią o zranionej kobiecie, która ucieka w miejsce, w którym, ma nadzieję, nikt już jej nie zrani. Ale jednak gdy jej prawie przyjaciółka gotuje oko, uzmysławia sobie, że terra indigena to coś więcej niż tylko niewidoczne siły. Gdy dotyka jej Pani Jeziora, nagle zdobywa coś jeszcze większego… a potem, no wiecie, jak zwykle przybywają źli ludzie i…
Nie mogą wygrać.
Wiemy, że nie mogą wygrać, ale jednak wiemy też iż cała ona równowaga nie istnieje. Iż siły natury wciąż wybierają sobie jednostki, ale nie wiedzą jak postępować z ludźmi. A przynajmniej nie do końca.
Powieść jest piękna. Babska do kości, choć bardzo bym chciała by choć część facetów się z nią zapoznała. Bo to przede wszystkim opowieść o budowaniu swego życia na owo po tym, jak ktoś sprowadził was do poziomu gówna. I tak, wiem, że to może zbyt mocne słowa, ale nie w tym miejscu. Tutaj wykorzystana koboeta może w końcu zawalczyć o siebie, prosząc o pomoc to, co nieznane, albo się poddać… co zrobi?
Ona, zakompleksiona, z przyjaciółką tak piękną…
Może obie tak naprawdę, choć trochę, zmienią świat?
Przeczytajcie. Warto. Jak każdą powieść tej autorki, która jakoś za każdym razem potrafi nauczyć nas czegoś więcej o obiecości, czegoś więcej o kobietach i mężczyznać, miłości, uczuciach, związkach, a przede wszystkim… szacunku. Do innych, inności, ale przede wszystkim samego siebie.
Samej siebie.
PS. Tym razem no love story. Bo wiecie, nie wszędzie ona musi być, by przekazać pewne prawdy.
Nadchodzi noc.
Oczywiście, że o tej porze zmrok otula Wyspę szybciej, zależnie od tego czy dane nam było trochę słońca, czy nie, będzie to 3, 4 po południu… Ze wschodem słońca w granicach 6 to wciąż sporo dnia, ale… ten zmrok. Oj. Zapada albo nagle. Wiecie, kompetnie z nienacka, albo pojawia się powoli, a potem, odwracacie się…
I już nie ma świata.
Nic nie widać.
Ale czasem, czasem najpierw nadchodzi biel… niska mgła kładzie się na krzakach, dolnych gałęziach drzew, na polach i dachach. Zahacza o zarośla, o one wiecznie zielone płotki, o te kolorowe wciąż krzaczki, o wszelaką jesienność, która całkiem nie zniknęła jeszcze i właściwie w pełni jeszcze nie wybrzmiała. Mięciutka, puszystka mgiełka, coś w połowie żywego, coś leniwego, coś przecudownie innego, coś…
… dziwnie radosnego.
Zachwycająco wzruszającego.
Znajomego z jakichś innych, zaprzeszłych czasów, gdy jeszcze można się było nimi żywić, wiecie, brać łyżeczkę i zwyczajnie jeść. I zwyczajnie, jakoś tak, po prostu karmić się oną niesamowitą puszystością. Jedyną taką, szczególnie dlatego, że to taki czas. Ciemny. Cudownie ciemny. Niesamowicie miękko ciemny.
Uwielbiam te szare dni.
Jakoś najlepiej mi się wtedy pracuje, oczywiście poza robieniem zdjęć. Dla tych otrzebuję albo światła, albo mgły całkowitej i lasu pełnego śniegu, ale wtedy zdjęcia wychodzą. Po prostu przefascynujące!!!
Jedyne takie!!!
W ogóle w mgłach na Wyspie jest takie…
Coś więcej.
Wiecie, one dusze potopionych marynarzy, one marzenia niespelnione, one światy znikające na chwilę i pojawiające się nagle. Te wszelakie miasteczka ufortyfikowane, które w baśniach zawsze otwierają swoje bramy tylko dla wybranych, a potem, zapominają onych wybranych wypuścić i znowu spędzasz kolejne sto lat w miasteczku, które może i ma wszystko, ale jednak, no ile można kurde!!!
Ile!!!?
Ile można wytrzymać zamkniętym w może i magicznym miejscu, ale jednak… wciąż niewielkiej przestrzeni osłoniętej mgłami… chociaż z drugiej strony, gdyby tylko mnie tam umieścili, z moim domkiem, z moim światem, który mam w głowie.
No i może jeszcze z Chowańcem…
Wiecie, on jednak bywa potrzebny. LOL
Zamkniętym, chronionym przez mgły. Wymykającym się tylko na chwilę, moment może, by… no wiecie, zdobyć coś do jedzenia, może jednak coś na święta, no przecież kurcze, tak uwielbiam popatrzeć sobie na świąteczne ozdoby, na one światełka, które jakoś tak u nas… wiecie, to dziwne, specyficzne miejsce – często świecą się przez cały rok. A niektóre okna, naprawdę mogłabym przysiąc, skrywają ubrane przez rok cały choinki…
No ale, to świat nissenów.
U nas co drugi, to wariat na punkcie underjordisków.
I większość zbiera wszelkiego rodzaju krasnale, nisseny, wszelkie dwarfy i inne tm elfowate. Wiecie, magiczne stworzonka na zimę chowające się w domach. Na zimę zmykające z lasów i… choć ostatnio wydaje mi się, że jednak uciekają i w lecie, uciekają przed nadmiarem ludzi… bo jakoś tak, mają dość.
Rozumiem to.