„Nieubogi Mister rozłożył namiot – za pozwoleniem Jednorożców musowo, bo wciąż jeszcze żył nieprzeżuwany – w kącie ich wybiegu i wiecie, siedział tam sobie skryty za ich kopytami i rogami, niemęczony przez Wiedźmy, Księżniczki, Królewny i inne tam, zainteresowane jego urodą.
Bo pikny był w trzy dupy, serio.
Nosz ta buźka taka, z jednej strony męska, z drugiej nie jakaś mocno zarośnięta, nie brudna, nie wszelako ino przystojna, ale doprawdy idealna. I niby w idealnościach podobno ludzie się nie zakochują, ale…
… on miał pecha.
Idealne usta i oczy, czoło i policzki, perfekcyjne brwi i rzęsy, kolor skóry, zawsze lekki zarost, zawsze ona bladość niewinności zmieszana z dzielnością zbrązowiałej kolorowości. Uszy, głowa, ciało. Proporcje, muskulatura i włosy… Długie, proste w kolorze ciemnym, ale nie czarnym, ciemnej niebieskości zwiastującej rozkosz nocy.
… miał przesrane.
Na szczęście Wiedźma Wrona nie dość, że niedowidziała, to na dodatek kochała tylko Chowańca, więc jakoś kompletnie na nią nie działał. Bez urazy, poczuła się nawet niewdzięczie nie czując jakiejś potrzeby dygnięcia przed nim, czy czegoś, bo podobno był też Boskim Grajkiem czy czymś w ten deseń, ale jednak… ostatnio serio miała wszystko gdzieś. Jak chciał iść z nią na spacer to mógł.
Ale miał jak inni, po cichu odwracać wzrok i trzymać jej plecack jak musiała zrobić siku w krzaczkach.
A zawsze musiała!!!”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Kroniki Nicci tom 1. Pani śmierci” – … no tak. Cykl opisywany jako opowieść o tym, co wydarzyło się po. Wiecie, była sobie piękna Kahlan i był młody wojownik i wielki zły mag… a potem, gdy dobro wygrało, a czytenik po mnogości tomów i powtarzalności dziwnej – no ile razy one baby go porywały, no serio!!! – w końcu dotarł do jakiegokolwiek happy endu.
Albo i nie, jeśli nie dotrzymał jak ja.
Ale wiecie co, chciałam wrócić do tego świata Spowiedniczek, magii, wojowniczek, zła i dobra, które nie ma wyrysowanych definicji… ale… serio, z Nicci?
I Nathanem?
No nie wiem.
Ale… oto opowieść kolejnej drużyny, która… tym razem wybiera się w podróż uświadamiającą. Ekhm, co prawda bez daru prorokowania i z magią dość kapryśną, ale jednak, jako apostołowie nowego pana chcą nieść dobrą nowinę… że wielkiego imperatora już nie ma, że nie leją już, że już można oddychać. Nawet jeśli i tak nigdy o nim nie słyszeli. Co chyba jest dość dziwaczne, no ale.
Taki pomysł autora i tyle.
Opowieść nie jest zła. Język prosty jak szpadel, a osobowości naszych głównych bohaterów dziwnie… bezbarwne. Nie wiem, no ale serio, gdzie ona Nicci, przed którą każdy się kłaniał. Ja rozumiem przemianę, ale jajca jej wycięli, czy co? No weźcie. I Nathan. Rany Julek, jak bardzo chciałam mu przywalić… ale ona, malutka ona. Oj tak, dla niej warto. I dla tego zakończenia i obietnic…
Można spróbować.
Może się niekoniecznie spodobać.
Kubek herbaty i widok za oknem.
Jesienny deszcz zacina cudownie, człek opatula się w koc, czuje jak ona mokrość pozostaje gdzieś tam na zewnątrz, morze dziwnie zszarzało, niebo się z nim połączyło, zieleń jakoś widać wciąż, dziwnie może nie neonowo, ale jednak… i to zaorane pole, wilgotne, połyskujące na krawędziach odrzuconych bruzd…
Wiecie.
Praca.
Doprawdy moje jestestwo nie rozumie jak ludzie z niesamowitymi widokami za oknem są w stanie pracować. Serio!!! Znaczy pewno, oczy dobie, łapy atają po tej klawiaturze, ale jednak czasem trzeba oderwać wzrok, ale te krzaki z krwisotczerwonym kwieciem się poruszają i wrony i mewy i wróble i sarny…
Kurde no, zoolog, czy co?
I tak sobie myślę, dlaczego ludzie wybierają oną miniaturowość w swoim życiu? Wiecie, sama mieszkałam na kilku metrach kwadratowych w akademiku z dwoma współkujonkami, ale jednak pamiętam dobrze ten ścisk, brak prywatności. Podobnie w bloku, choć trochę więcej miejsca, wciąż jednak klatka, dopiero tutaj…
Dopiero teraz…
Media lansują minimalistyczne życie – ubaw po pachy, bo artykuły mieszczą się obok najnowszych Szanelów czy innych Wittonów, ale jednak… czy naprawdę chcecie się dusić? Szczerze? Te mikroprysznice? Nie żebym zażyła kąpieli w solach pachnących i tak dalej jakoś od nastu lat, ale jednak, no weźcie no… serio? Wmawiacie ludziom, że ciasno jest super? Bez widoków, bez oddechu…
… bez siebie…
Na Wyspie każdy z przyjezdnych zawsze pyta, wciąż i wciąż, czy nie dopada mnie klaustrofobia. Nie, wprost odwrotnie. Wiem gdzie jestem, mam ograniczoną może ziemię, ale nieboskłon, widok z górki, morza, może i człek nie Jezus i nie pójdzie do Szwecji, ale jednak… ma miejsce. Ma go wielką ilość. Kaustrofobia to duże miasta, które większość z was by pewno wyśmiała. Na przykład one w Szwecji, które raczej nie przypominają New Yorku.
Ściśnięcie domostw to już brak oddechu, brak widoku na wodę, to samo… niewidzenie pól, drzew, mew… wiecie, wrony brak na dachu, od razu panika.
I tak, po raz pierwszy w życiu mam dom.
Dom, który ma więcej niż jeden pokój i łazienkę, w której można się położyć i jeszcze styknie miejsca na kibelek. I nagle, nagle człek sobie uświadamia, chodząc tak i wciaż niedowierzając, że kurna cały czas ktoś wmawiał mu, ze domem ma zwać klatki. A jak odpowiadał, iż to nie jest dom, nie taki prawdziwy, to się wielce obrażali, bo podobno dom jest tam, gdzie jesteś i inne tam bzdety.
Nie.
Dom jest tam, gdzie czujesz się w domu.
Względnie bezpieczny, schowany.
Gdzie masz swoje roślinki, swoje rzeczy i możliwość malowania ścian nocą. I kremowania dupy po prysznicu gdzie się chce. I jeszcze możliwość wydawania z siebie jakiegoś dźwięku bez obawy, że ten z góry zatupie.
Albo, że on znowu będzie cebulę smażył.
A tak w ogóle, Wyspa słynie z cebulowych dań, serio. Przejdźcie się po zamieszkały cały rok miejscach i poczujecie ów cebulany aromat. Hihihi!!! Serio. Cebula musi być, inaczej chyba obywatelstwo odbierają, czy co… Może za lakrids to nie, bo wiecie, niezdrowy i tak dalej, ale jednak cebula, musi być!!!