„Przyszła do niej… Matka Innych.
Wiecie, ta sama, która zjawia się, gdy dorastacie i nagle nie rozumiecie, dlaczego wam się nie trafiła jedna. Jakaś tak dziwnie normalna, chociaż w miarę, nie ponad, jakaś taka… chociaż będąca. Wiecie, matka. Takie coś, co wielu i dzieciom i dorosłym brakuje. Wpływ na dorastanie, wszelaka boskość…
Matka Innych.
Nie chciała z nią rozmawiać, przecież miała swoje doświadczenia, więc miała prawo wyboru, więc mogła, była dorosła, no przynajmniej metrykalnie… tak to dzieciak uciekający przed dużymi ludźmi, który wciąż chciał ino zabawki, i to jeszcze takie specjalne, nie jak wszędzie…
Nie chciała jej tutaj.
Nie chciała żadnej.
Kiedyś myślała, że Wyspa będzie jej matką, ale teraz już nie ufała nikomu. I Pan Tealight zaczynał się bać. Jak kiedyś, gdy decydowali, czy ziemia ma być na dole, niebo na górze, czy wszelkie stworzenia mają jeść się wzajemnie, czy jednak myśli winny płynąć, czy skakać może…
Bał się…
Dlatego zaprosił Matkę Innych, ale chyba nie był to dobry pomysł. Wiedźmy Wrony Pożartej nie skusił nawet naukowy aspekt istnienia takiego bytu. W ogóle ostatnio tak ich unikała, że…
… chyba tęsknił…”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Przyznaję…
Ten wrzesień jest chyba najchłodniejszym, najbardziej jesiennym jaki tutaj widziałam. A przynajmniej, jaki pamiętam, wiecie… to już jednak trochę lat. Nawet pada czasem. Niewiele wciąż, ale jednak. Kurcze… a człek już się przeraził, że te ostatnie dni sierpnia takimi zostaną i tak dalej.
Ale na szczęście wszelaka jesienność już tu jest.
I nawet liście powoli tracą oną swą radosną zielonkawość i zaczynają przechodzić w tę zielonkawość ciemniejszą, bardziej leniwą, oną znoszoną zielonkawość, która wie dobrze, że w końcu może przestać udawać i być bardziej złożoną kolorowością. YAY! Tak wiem, ludzie marudzą, a ja nie. Ha ha ha!!! UUUUuuu znowu zawiało. Wieje ciągiem od dłuższego czasu, ale nic to, przecież to normalność, ale jednak wciąż człek się uczy jak to jest z tym nowym domem. Z nowymi dźwiękami, z nowymi zapachami, z nowymi… nowymi…
… no wiecie, nowymi wszystko!!!
I wciąż jeszcze łazi i głaszcze ściany…
I nie wierzy.
A może wierzy, ale jednak jakoś nie?
Już nie wiem. Wiem jednakowoż, że jesienność czuć w powietrzu, kościach i wszelakiej zamyślności. Człek gapi się jakoś inaczej w okno, dłużej tak, z tęsknotą… i widzi one pola w oddali i drzewa i gardy, które pewnie już nie są takie jak drzewiej bywało, ale jednak na zewnątrz wiecie, nie do końca to widać. Może i nie ma krów na każdym rogu, czy tam innej żywizny, ale jednak…
Mury pamiętają.
Ciekawe jakie jesienie one mury pamiętają?
Hmmm?
Jesień.
Kurde, jesień i poniżej 10 stopni? No serio? Może jednak film „Pojutrze”, czyli opowieść o dość zaprzeszłej teorii klimatycznej – wiecie, „Time” z poprzedniego wieku, który pokazywał pingwina i wszelaką, mroźną białość, może ów film jednak będzie naszą codziennością? Może jednak nie będzie Hawajów?
Hmmm?
Zimno…
Może będzie ten lodowiec i tak dalej? Może znowu nauka dostanie w nosa? A raczej ludzie, bo myślenie to myślenie, a krzyczenie to krzyczenie i tyle. Każdy chce być sławny, to widać. Nawet biedni naukowce. Chociaż ja nie. Jakoś nigdy kariera sławnego badacza mnie nie pociągała, wolę swój grajdołek i myślenie…
Czysta naukowość.
Ale jesień…
W Skandynawii zaczyna się od pierwszego września, o czym już pisałam, i serio sklepy potrafią się zamykać właśnie dokładnie tego dnia. Niektórzy są lepsi i wiecie, jadą rokiem szkolnym, który tutaj trochę inaczej się buja niż w reszcie Europy. Niby nic w tym złego, a na pewno coś bardziej klimatycznie odpowiedniego. Jesień może nie przynosi od razu lamp z białym światłem, które wcale nie są aż tak popularne u nas… a raczej ono pozwolenie na wszelaką depresję pororoczną.
I tyle…
Jesień.
Bo jesień normalna jest.