„Nadeszła Inność.
Strasznie zahukana i taka wiecie, jakaś… inna no!
I Wiedźma Wrona, ta, która doprawdy zawsze jej unikała, obrzucała ją błotem i tak dalej, to tym razem, jakoś tak na nią zerknęła i po prostu… no wsio jej oklapło i się rozpłakała. Pan Tealight wiedział już, że Wyspa traci swoją wiedźmę. I jeśli coś się nie zmieni, Bogowie Śniący, Bogowie Zapomnieni, Panowie Głazów Tańczących i oczywiście Bóstwa Czekające… i wszelkie duchy, duszki i byty, które czerpały tak wiele z jej wiary i darów czegoś nie zrobią… to wszystko pójdzie w kija maćkę bójkę bromby piorunującej eschiatycznej mać!
Serio.
Się rypnie.
Problem był w tym, że Wiedźma Wrona Pożarta naprawdę czuła się niechciana. Niechciana tutaj. W szczególności. A już po ostatnich napadach dziwnych, cycatych osobniczek przeszła na jakąś dziwną stronę i zaczęła zbyt wiele myśleć. Wpływ braku książek zapewne miał też na to jakieś znaczenie, ale tego nie mogli sprawdzić. Nie mogli zrobić nic, poza Wielką Magią. Poza oną… Innością, która może jednak doprowadzi do jako tako wszelakiej Normalności.
Tylko jednak…
… czy to nie wyjdzie na opak?”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Gorąc.
Koniec sierpnia, to po prostu był koszmar.
Jakby świat chciał nam dopalić… z drugiej strony, że nie będzie wciąż jeszcze cieplej i ciepło ogólnie, to wiecie ręki czy nogi lub głowy jednej z trzech, to raczej nie dam sobie uciąć. Świat dawno już przestał słuchać meteorologów i synoptyków wszeakich. Nie. Ma ich gdzieś. Nawet nie chce im dobrze zrobić.
Nic z tego.
Nieczuły jakiś, czy co?
Pierun wie…
Ale doprawdy dało nam popalić. Szczególnie ten weekend i tydzień przed, no nic ino się wystawić i wiecie, grillować na sobie jajca czy inne bekony. Wylegujecie się na zewnątrz, w pełnej krasie nagości swej własnej, więc wiecie, solność też jakoś tam do jedzenia dotrze, no i tłuszczyk, ten niechciany tłuszczyk.
Oj no!
Czyż nie jest to idealna forma odchudzania i gotowania jednocześnie? No sami pomyślcie, i nic się nie marnuje i pewno CO2 neutral.
LOL
Wiem, że to wszystko nie jest śmieszne i lasy płoną podpalane ludzką chciwością i bezmyślnością, ale… ja już nie mam siły. osiągnęłam masę krytyczną. W ludzkość nie wierzę, mnożącą się jak jebane króliki, a przecież nie tak smaczną, czy nie dającą się przerobić na futerka, rękawiczki czy czapki…
Gorąco mi.
Dlatego, w tej całej desperacji i bólu poleźliśmy wieczorem na plażę.
A co…
… w końcu nie dość, że miesięcznica naszego wprowadzenia się do Gulehusa, to jeszcze w końcu ludzi zauważająco mniej i jakoś tak… wiecie, jakoś tak trochę spokojniej. Bo to, co nam urządzili na 3 miesiące, to doprawdy był koszmar wielki!!! Ta Wyspa nie mieści tylu ludzi. Mieści spkój, ciszę i jakieś tam mantrujące Ommmmmm. Zadeptanie jej, jęki, że susza, że woda nie tak ciepła, że to i tamto…
Ale przecież bilety tanie, więć huzia na Józia, co nie?
Przejedzie się toto w tydzień na rowerze i będzie się można pochwalić znajomym… i fotki się zrobi na insta i będzie się fit i globtroterem i w ogóle. Modnym i wielce światowym. Albo będzie się leżeć na plaży i kląć na brak sklepów…
I tak dalej.
Ludzie, my was słyszymy i co gorsza rozumiemy gdy nas obrażacie.
Taki bajer… języki.
Już boję się co będzie za rok, aczkolwiek nie zapominajmy, że one Fjolslinjen są wystawione na sprzedaż, więc wszystko moża się zmienić. Ale kurna, może w końcu na lepsze? Może w końcu na bezpieczeniejsze i jakoś po ludzku traktujące… no wiecie, onych zwykłych nas?
Może?
Nie wiem…
Ale ten wieczór… dziwnie zimny na piasku, który dawno już stracił ciepłotę, woda może z meduzami ale jednak niesamowita, zachód słońca, cóż, nie wiem jak to jest, ale w tym roku ni niesamowitych wschodów ni zachodów słońca.
Brakuje mi ich.